Dziś mija 26 lat od naszego przyjazdu do Bułgarii.

Днес се навършват 26 години от нашето идване в България.

Konkatedra sw. Jozefa w calej krasie w 2017 roku

Българска версия на статята:

http://einkapuziner.blogspot.com/2016/03/blog-post.html

Gdyby Dante znał Bułgarię

„… gdyby Dante znał Bułgarię, opisując niebo w swej „Boskiej komedii”, nie pisałby o uroczej Toscanii a opisałby zapewne Bułgarię”. To słowa jednej pani,  na pogrzebie ostatniego księdza diecezjalnego diecezji SofiaPlovdiv— ojca Penczo – na którym miałem okazję być. Tyle tylko zapamiętałem z tego pogrzebu w płowdiwskiej katedrze. Tylko tyle i aż tyle. 

Dziś mija 26 lat od naszego pierwszego lądowania w Sofii, w stolicy Bułgarii. Dokładnie dnia 28 czerwca 1993 roku o godzinie 22.00 wyszliśmy z terminalu lotniczego w Sofii i dotknęliśmy własną stopą ziemi, która dla mnie i zmarłego ponad dwa lata temu o. Mariusza Polcyna, stała się „Nową Ojczyzną”. Początkowo chciałem użyć trybu przypuszczającego – „miałaby się stać” – ale to nie byłaby prawda. Chociaż o. Mariusz odszedł do Królestwa Niebieskiego z Klagenfurtu w Austrii, a ja znoszę pogodnie upalne lato w Tyrolu Północnym w Innsbrucku, też w Austrii, dziś mogę napisać w trybie bezwględnie twierdzącym, że Bułgaria stała się i pozostanie na zawsze, naszą „Nową, lub drugą Ojczyzną”. 

A wracając do Dantego i jego średniowiecznej „Boskiej komedii” muszę przyznać, że nie tylko opisałby Bułgarię jako Niebo – ale jako Piekło też. Wystarczy pomieszkać latem i zimą na nizinie Dunaju w Północnej Bułgarii aby przyznać mi prawdę. W Aligierowskim dziele zostałaby opisana Bułgaria w całości, a przewodniczką po raju byłaby nie żona Dantego – Gemma di Manetto – lecz któraś z nieprzeciętnie urodziwych mieszkanek Płowdiwskiego lub Sofijskiego województwa. A sam Alighieri upojony zachwytem nad pięknem ołysiałych wierzchołków „Starej Płaniny” i cudownością południowych Rodopów i Pirinu, rozkoszowałby się schłodzonym winem purytańskiego „Han Kruma” na niebiańskich plażach Morza Czarnego. 

Ach Bułgario, kraino kwaśnego mleka… przerywam pisanie, bo odleciałem… za dużo Yerby Mate.

Kosciol sw. Franciszka w Belozem

Wracam więc po przerwie do moich wspominek. Było niełatwo, żeby nie powiedzieć tragicznie., ale to co piękne i za co warto umierać musi kosztować, nawet życie. Kiedyś, kiedy co trzy miesiące musieliśmy z Mariuszem chodzić na policję i błagać o przedłużenie wizy pobytowej, nigdy nie powiedzielibyśmy to co teraz napiszę:  Dziś, po 15 latach pobytu w Bułgarii i 11 latach błąkania się po świecie mówię z pełną świadomością – oddaliśmy nasze życie Bułgarii, przede wszystkim jego Kościołowi. To kim jestem dziś, kim był Mariusz, ukształtowało się właśnie pod Witoszą(dla nieuświadomionych wygasły wulkan okalający od południa Sofię) i na Nizinie Trakijskiej (Bełozem, 25km na wschód od Plovdiv  kierunku Burgas). Najpiękniejsze lata młodości, moje i Mariusza, zostawiliśmy na Bałkanach. W czasie naszych ostatnich rozmów z Mariuszem, często wracaliśmy do tych momentów trudnych, które nas hartowały i sprawiały, że otwieraliśmy się na ludzi. Czy dziś zgodziłbym się na cierpienie zimna w wiecznie niedogrzanym domu na Kniaz Boris 125, albo ponizanie przez urzędników państwowych? Nie wiem, pewnie nie. Ale nie żałowaliśmy ani jednego dnia, przeżytego w Bułgarii, nawet kiedy bułgarskie MSW upadlało naszą ludzką dumę, poprzez wymyślanie ciągle nowych wymogów do otrzymania pobytu w Bułgarii. 

Zanim jednak staliśmy się jedynymi księżmi w Europie, którzy najpierw musieli dostać „zieloną kartę” w Ministerstwie Pracy aby starać się o trzy miesięczną wizę pobytową na terenie Republiki Bułgarii, musieliśmy do tej krainy banicy i „kwaśnego mleka” dotrzeć. Jeśli ktoś spróbował bułgarskiego kwaśnego mleka nigdy nie odbierze źle mojego określenia, bo tzw. „Kiseło mljako na Baba” jest najlepszym nabiałowym wyrobem jaki piłem. A można z tego mleka zrobić wiele cudów, ale o tym poźniej.

Pierwszy szok 26 lat temu, po przylocie do Bułgarii, to lotnisko. Ta stara tzw. Hala przylotów koło terminala I, która nie nadaje się dziś nawet do obsługi lotów krajowych, przywitała nas w „raju realnego socjalizmu”. W Warszawie dopiero co oddano do użytku nowoczesny Terminal lotniska „Szopena”. Rzeczywistość okazała się brutalna. Mariusz miał doświadczenie z Rosji, dla mnie był to pierwszy lot w życiu. Zanim odebraliśmy bagaż, już wiedziałem, że zaraz po 2 kursie językowym wracam do Polski z „One way ticket”. Pięknie jest się mylić, zwłaszcza kiedy to mylne myślenie wynika z miłości. A ta zatrzymała mnie u siebie całę 15 lat, a miały być tylko dwa miesiące.

Już po przekroczeniu granicy i wyjściu do sali oczekiwań na podróżnych mieliśmy okazje przekonać się jak słabo byliśmy do Bułgarii przygotowani. Nikt na nas nie czekał, a znajomość rosyjskiego wcale nie gwarantowała nam komunikacji z taksówkarzem. Z bułgarskiego znałem tylko słowo „dupka” – czyli dziura, a po rusku nikt z nami nie chciał rozmawiać. Nasz znajomość zaś angielskiego była mniej niż zero. Ale, że Mariusz miał doświadczenie w obyciu, którego nabył w Rosji i na Litwie w ramach handlu wymiennego, udało sie nam zapakować do taxi, którym była Łada 1300. Mariusz podał adres Kniaz Boris I 125 i pojechaliśmy w ciemną noc.

Dzisiejsza Sofia nawet w fantazjach rodu s-f nie przypominała tej z przed 26ciu laty. Wtedy było ciemno i brudno, ale brudu nie było widać z powodu nieprzeniknionych ciemności. W centrum, pojawiły się pierwsze światła, a zegarek wskazywał dobrze po 22.00, chociaż na naszych zegarkach była jeszcze 21.00. Dojechaliśmy na ulice i podany adres, a  tam nic. Po kilku metrach ulica skończyła się. Dopiero następnego dnia dowiedzieliśmy się, że buduje sie metro i za naszym domem zionie ogromna dupka. A tu ani po lewej ani po prawej kościoła nie ma. Ciemność, widzieliśmy ciemność, a nadzieja na przespanie nocy odlatywała powoli w czarną dziurę od strony przyszłego metra. Dziś kiedy wysiadam na stacji „Serdika” i wychodząc z metra wchodzę wprost do naszej przepięknej konkatedry, to, to o czym pisze, wydaje się wzięte z powieści S-F Stanisława Lema. Chociaż Lem już w latach 60tych minionego wieku opisywał iPady, więc wszystko jest możliwe. Patrząc na kościół św. Józefa przy Kniaź Boris I 146 i muzealny kompleks bramy zachodniej twierdzy „Serdika” pięknie wkomponowany w ubraną w bizantyjską ornamentykę naszej konkatedry, sam nigdy bym w to nie uwierzył. Ale to nasze dzieło, moje i Mariusza. 

Konkatedra w Sofii w nocy

Przyznaje, że nigdy nie wierzyłem, że Sofia odbuduje stare ruiny i wkomponuje je w zaprojektowany przed 18 laty kompleks kościelno-muzealny. Dzisiejsza Sofia jest nie tylko „małym Jeruzalem” – przypominam, że to ja jako pierwszy użyłem tego terminu przy konsekracji kościoła w 2006 roku – ale urzeczywistnionym marzeniem dziesiątków tysięcy katolików, przeważnie tych już nieżyjących, ofiar reżimu.

Zanim jednak marzenia stały się faktem, trzeba było tu swoje przeżyć. Napotkawszy przeszkodę w postaci metrowej dupki, udaliśmy się na drugą stronę ulicy Kniaz Boris I, od strony Stambolijskiego, gdzie dzisiaj jest zejście do metra. I tam nic. Ani kościoła, ani numeru. Wracamy znowu po ulicy Stambolijski w kierunku Dyrekcji Policji i chwilę przed skrzyżowaniem z Christo Botev, Mariusz widzi światła restauracji, jest ona tam do dzisiaj, chociaż w Sofii od tamtych czasów zmieniło się już prawie wszystko. Zatrzymaliśmy Taxi i Mariusz poszedł skorzystać z telefonu, bo miał go w namiarach parafii św. Józefa, które dostał od naszego Prowincjała Józefa. Była prawie północ. We mnie zamiast snu budziło się pragnie płaczu wymieszane z pragnieniem pójścia pieszo do Polski. Byłem dopiero 1 miesiąc po święceniach, mialem być misjonarzem, a Sofia już w pierwszym uścisku wybiła mi wszystkie argumenty i chęci z mojej glowy.

Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy: nie tylko, że „kościół sw. Józefa” to nie kościół tylko dom sprzed wojny i sala teatralna, skryta głęboko w podwórku naszej parceli. Nie wiedzieliśmy, że to wszystko się remontuje, że jedyny fax-telefon znajdował się w jedynej sali na terenie parafii, gdzie dzisiaj jest przychodnia weterynarii, gdzie jakimś cudem przed telefonem kimał sobie nasz ówczesny kierowca Iwan. Bo Iwan, wraz o. Alojzym Bodurskim, naszym pierwszym przełożonym oczekiwali nas na stacji kolejowej, a my przylecieliśmy samolotem. Jako, że Iwan mieszkał daleko od centrum, został drzemać do rana w sali, która nazywała się salonem parafialnym. I tam zbudził go telefon od Mariusza. Dzieliła nas odległość 5 min. drogi, ale o tym przekonaliśmy się następnego dnia, bo staliśmy po dwóch różnych stronach Metra-dupki.

Iwanowi zdawało się że, zna rosyjski, w końcu był kierowcą TIRa, a nam, że się dogadaliśmy. W każdym razie Mariusz wrócił z restauracji blady, z białymi od złości ustami ale zakomunikował mi, że mamy to. Dojazd z powrotem tam, gdzie byliśmy od początku trwał już tylko chwile. Nie wiem ile zapłacił Mariusz za Taxi, ale napewno dużo i to nie w lewach tylko niemieckich Markach.

Była północ, gdy Iwan oczekiwał nas rozradowany na ulicy. Chudy, wysoki starszy pan, przyciskał nas do piersi jak synów. Pewnie mieliśmy duże przerażone oczy, jak ten kot ze Shreka. Jego synowie studiowali w Berlinie, nie widział ich od dawna, a my byliśmy w ich wieku, może dlatego był dla nas taki serdeczny. W każdym razie zaprowadził nas do miejsca, które nie było lepsze od lotniska. W ciemności trudno było sobie wyobrazić dokąd nas prowadzi. Przeszliśmy przez jakiś plac, który był bardziej torem przeszkód. Z prawa leżały deski, jakieś pręty, z lewa piasek świszczał pod nogami…nareszcie weszliśmy do pomieszczenia, które okazało się klatką wejściową i przeddrzwierzem wejścia do sali teatralnej, pełniącej rolę kościoła. To zwiedzanie odłożyliśmy jednak na rano. Pokoik naprzeciwko wejścia do kościoła okazał się być małą klitką spełniającą rolę refektarza i kuchni. Kuchnia, to była łazienka w głębi pokoiku zasłonięta kotarą i ze wstawionym elektrycznym piecem. Dopiero kiedy usiadłem za stołem uświadomiłem sobie, jaki jestem głodny. Iwanowie nie zamykały się usta, mówił do nas po bułgarsku przeplatając niemieckie słówka, a my nie rozumieliśmy nic. To był zły omen. Z ruskim nie zrozumiemy bułgarskiego, to już dowiedziałem się z pierwszych sekund konwersacji z Iwanem. Ale zanim odeszliśmy do naszych łóżek, czekaliśmy na kolacje i przyjście ojca Alojzego, którego Iwan ściągnął z łóżka.

Zanim ojciec Alojz dołączył do nas, Ivan częstował nas tym, co przygotowała kucharka. Miłkę naszą kucharkę i nierozerwalną część naszej historii, poznaliśmy dopiero następnego dnia. Zrozumieliśmy z Mariuszem, że zostajemy podjęci najlepszą kuchnią w Bułgarii…dlatego więc kolejnym szokiem była cała tawa (czyli blacha) francuskiego ciasta z słonym serem. Dowiedzieliśmy się, że to „cudo” bułgarskiej kuchni nazywa się banica i je się z kwaśnym mlekiem, do którego to mleka dostaliśmy dużą stołową łyżkę. Biedni Polacy, nigdy nie widzieli kogoś jedzącego kwaśne mleko łyżka. Tarator, ajeran i zwłaszcza boza, to coś dopiero nas oczekiwało następne dni, a do tego wiele przed nami.

Co mieliśmy robić, jedliśmy kawałek banicy, pięknej domowej, toczonej banicy (to oceniam dopiero po latach doświadczeń) z tradycyjnym bułgarskim sirene. Wtedy myślałem, że zwymiotuje, a Iwan przyniósł jeszcze dwie blachy mówiąc, że jest dość i mamy jeść ile chcemy…ufff. Wtedy, 26 lat temu pierwsze dni, to doświadczenia motywujące do jak najszybszej ucieczki. Dziś śmieje się z tego jak ci co to czytają, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Byłem zmęczony i głodny. Ale zjadłem kawałek banicy i spróbowałem mleka. Trzeba było widzieć twarz Mariusza, i jego mistrzostwo w przebieraniu widelcem, aby tylko nie nabić kawałka ciasta i przenieść go do ust. Znając delikatność i wyszukaność jego podniebienia, wyobrażałem sobie jak cierpi i wtedy łatwiej było jeść mnie.

Robilismy co moglismy aby stary kosciol wygladal jak kosciol

Doszedł do nas ojciec Alojzy. Ubrany w habit, okolo 60 lat dla mojego oka(miał 63), rogowe okulary, na nogach buty do chodzenia po górach, bo ojciec Alojzy dopiero 6 miesięcy temu dojechał do Sofii wprost ze Sterzing w Południowym Tyrolu, gdzie przyjechał mając lat 12 a opuścił mając lat 63. Lata komunizmu w Bułgarii nie pozwoliły jemu jak i wielu innym bułgarskim kapucynom powrócić do Ojczyzny. Dopiero śmierć 4 braci na Autostradzie koło Plovdiv zmusiła pozostałych przy życiu Bułgarów do powrotu do Ojczyzny. Ojciec Alojzy był człowiekiem światowym. Probował z nami rozmawiać, po włosku, po niemiecku, po łacinie, po grecku, po hiszpańsku…tylko nie po rusku i po polsku lub innemu słowiańskiemu. Raczej my daliśmy tzw. ciała i tych języków nauczyliśmy się znacznie później. Tymczasem, o. Alojzy złapał się za jedzenie z nami. Przecież Banica dla Bułgara, wraz kwaśnym mlekiem to rarytas!!!

My tego rarytasu niestety nie oceniliśmy najlepiej. Na długie lata wziąłem rozbrat z banicą. Przeprosiliśmy się dopiero kilka lat później, ale o tym innym razem.

Po udawanym posiłku poszliśmy do domu parafialnego naprzeciwko, po drodze słyszeliśmy tylko chrapanie Lubcza, na balkonie sali-kościoła, którego poznaliśmy następnego dnia. Był z nami do końca, nasza żywa encyklopedia, źródło wiadomości i żywa historia kapucynów w powojennej Sofii. Ale to poźniej. Tymczasem weszliśmy po klatce schodowej na piętro, gdzie przygotowano nam pokój z dwoma łóżkami na czymś co nazywało się zimowym ogrodem. Taras pokryty blachom. Nagrzewał się w ciągu dnia do 50 stopni. A my mieliśmy tam spać, mieszkać i uczyć się bułgarskiego. Byliśmy zbyt zmęczeni by zwracać uwagę na nierówno położone płytki, nie wypełnione fugi, łazienka gdzie muszla klozetowa i prysznic znajdowały się prawie na tym samym miejscu…

Cieszyłem się, że za dwa miesiące wracam, żal mi było tylko Mariusza. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Pan Bóg przewidział to całkiem inaczej i że dwóch miesięcy zrobi lat 15, a Mariuszowi 16,5. 

Ciąg dalszy nastąpi…

Dodaj komentarz