…trzecia rocznica bez Mariusza.
Powoli odchodził, ale nigdy nie mówił o śmierci ani o umieraniu
Właśnie wróciłem z Indonezji, z intensywnych odwiedzin w równikowej sumatryjskiej dżungli. Zwykle pierwszy telefon w Europie był do mojego taty – ten już odszedł. Następny do czekającego wieści Mariusza – on również odszedł… I wtedy uświadamiam sobie, że przecież to już marzec, za chwilę będziemy wspominać Mariuszowe przejście do Domu Ojca.
Otwieram, jeszcze na lotnisku we Frankfurcie, mojego bloga i spoglądam na to jedno zdjęcie. Już wtedy wiedziałem, że właśnie to, a nie inne umieszczę w kolejnej rocznicowej wspomince.

Mariusz wysiadający z samochodu na brzegu chorwackiego Adriatyku. Nie przyjechaliśmy tu dla rekreacji. Wtedy byliśmy jeszcze w Bułgarii, Mariusz był naszym przełożonym i jechaliśmy na spotkanie Konferencji Kapucynów z Europy Środkowo-Wschodniej.
Mariusz spogląda zamyślony w dal. Ta droga prowadzi do Włoch i potem jeszcze dalej…Jak daleko sięgały jego myśli nie wiem. Wiem tylko, że napewno dalej niż pozwalający ogarnąć się wzrokiem horyzont. Taki właśnie był. Myślał i planował zawsze o wiele dalej niż okalający go horyzont. Takim pamiętam go do końca.
Ostatni raz kiedy się spotkaliśmy, Mariusz znowu był w szpitalu. Nie było łatwo jechać z Południowego Tyrolu przez całą „Pustertall” do Klagenfurtu, ale nikt nie liczył kilometrów. Liczył się czas, a tego nie udało się nadrobić, nawet jadąc powyżej ograniczeń prędkości. Tu chodziło nie o drogę, ale o naturę czasu o bezpowrotne przemijanie. Pragnienie bycia jeszcze razem.
O jego chorobie dowiedziałem się przed nowym Rokiem, potem poleciałem na Madagaskar. No i właśnie wróciłem z Madagaskaru i wiedziałem, że czeka. Mariusz nigdy nie był „łasy” na jedzenie, nawet na słodkości, ale zawsze gotowy przyjąć każdą ilość wiadomości, zwłaszcza tych ze świata misji. Oglądanie zdjęć go zmęczyło, kilka razy zasnął, a ja nie wiedziałem, czy kontynuować opowieści czy już iść. On nigdy nie mówił ani zostań, ani już idź.
Już wiedzieliśmy, że czasu zostało mało. Tygodnie, a może dni?
A ja musiałem wracać do swoich misyjnych obowiązków. Nie wiedziałem ani nie podejrzewałem, że to będzie nasze ostatnie spotkanie, a Mariusz też nie okazywał znaków, że już się nie zobaczymy, a przecież musiał wiedzieć.
Ze mną nigdy nie rozmawiał ani o śmierci, ani o umieraniu. Mówiliśmy raczej co będzie dalej, jak rozwinie się Prowincja, jak pokonać narastające problemy, jakby miał przygotowywał za jakiś czas wrócić i ciągnąć dalej to, co zaczął. Dlatego opowiadanie tej pani z Klagenfurtu o odejściu jej matki, jest dla mnie jak to zdjęcie – on znowu patrzył dalej niż ludzki horyzont życia. 30 marca najpierw odszedł Mariusz, matka tej pani trzy godziny poźniej, w innej części i innym szpitalu Klagenfurtu. Nikt z nich nie wiedział, że Mariusz umarł, a jednak żegnająca się z córką matka mówi: „muszę już iść. Ojciec Mariusz mi kiwa, uśmiecha się i mówi, że musimy już iść”…i poszli, tam na drugą stronę, poza nasz horyzont.
Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi!

Nasze relacje miały zupełnie inny wymiar. Byliśmy prawdziwymi braćmi. A życie braci nie opiera się na emocjach charakterystycznych dla ludzkiej przyjaźni, tylko na byciu obok, byciu do, byciem za… Na świadomości, że ma się brata, który może myśli inaczej, widzi inaczej, ocenia inaczej, ale zawsze do ciebie jest. Brat, to ktoś, kto cię wspiera nie ze względu na idee, przynależność, ale ze względu na krew, tę samą co ty, która tętni w jego żyłach. Brat to podłoże, na nim można się oprzeć, to on niezależnie od tego co sam robi, wspiera i ciebie. Tacy byliśmy dla siebie. Nie bracia zwykłej ludzkiej krwi, lecz bracia tego samego Ducha. Ducha Parakletos co ożywia i daje moc, wstawia się, broni i ratuje. Krewni przez przynależność do Chrystusa.

Obaj Rzuceni w nieznane nam bałkańskie morze byliśmy czasami brutalnie kołysani falami bałkańskiego wiatru, płynęliśmy jednak w tym samym kierunku. Ku portowi gdzie posłał nas Mistrz. Jeden był w Sofii, drugi w Bełozem. Chociaż każdy z nas miał inne priorytety, całość składaliśmy razem. Razem planowaliśmy i cieszyliśmy się budową w Bełozem. Tą budową materialną jak i tą budową duchową młodego bułgarskiego Kościoła.
A potem cieszyliśmy się Sofią, tam też budowaliśmy razem. Każdy zgodnie ze swoimi talentami. Tak różni, a tak zjednoczeni w patrzeniu w tę samą przyszłość. I to właśnie zdjęcie z Chorwacji oddaje prawdę o tym kim był Mariusz.

To wszystko co napisałem, jest tylko wstępem do tego co chcę powiedzieć teraz.
Kim był naprawdę Mariusz? Kimś, kogo myśmy naprawdę nie znali. Znał go Bóg i może jeszcze ktoś? Ja nie. Ja poznałem go dopiero w jego umieraniu.
Nie boję się śmierci, ale boję się umierania. Nie chciałbym cierpieć jak Mariusz, ale jak on chciałbym umierać. Bo to nie było umieranie, to było prawdziwe przejście, jakby wyjazd poza horyzont, który tylko on widział i cały ten czas kontemplował.
W Bułgarii byliśmy razem od początku, prawie 15 lat, a jednak dopiero ostatnie 14 miesięcy umierania pokazały jak bardzo wielką miał duchowość. Kto znał Mariusza za życia widział go jako człowieka zamkniętego w sobie. Nie dzielił się emocjami, chyba, że ktoś wyprowadził go z równowagi, wtedy sypały się pioruny z nieba. Był człowiekiem miłym, nieprzeciętnie inteligentnym, dobrze dobierającym sobie przyjaciół. Był Artystą próbującym wpływać dobrem i sztuką na coraz bardziej banalny i powszedni świat.
Przez ostatnie miesiące życia odkrywał przed nami tajemnicę swojej duszy, swojej duchowości, gdzie niepodzielnie żyła nadzieja i Bóg. Łzy biskupa Klagenfurtu widzącego z jak wielką miłością i czułością Mariusz przygarnia relikwie św. Jana Pawła II do zranionej operacją piersi, powiedziały nam wszystko o jego tajemniczej duchowej relacji z krakowskim wikariuszem Chrystusa i Mariuszowej miłości do Boga i Kościoła. Mariusz był prawdziwym uosobieniem pokolenia JPII.
I w całym tym swoim cierpliwym cierpieniu nigdy nie usłyszałem słowa skargi: dlaczego mi się to dzieje?! Mariusz żył w tych miesiącach, jakby każdy dzień był kolejnym szczeblem do miejsca do którego swym cierpieniu chętnie zmierzał.

Takie było jego umieranie. Jak na tym zdjęciu. Tu nie patrzył na morze, na rozsypane po wyspach góry, ale tam gdzieś w daleką poza horyzontem dal, gdzie potrafił dostrzec to, czego tylko artysta doświadczyć może – coś więcej niż zwykły horyzont.
Dziś wspominam te dni z żalem, że tyle było jeszcze do powiedzenia, tyle jeszcze do dowiedzenia się o sobie a ja ten czas zmarnowałem na nie-bycie w Klagenfurcie…Co było ważniejszego, że zabrakło czasu? Jedyne zdanie, które Mariusz do mnie skierował, które potwierdza jego świadomość umierania było takie: Ja już wszystkim przebaczyłem. Wyspowiadałem się. Do nikogo nic nie mam. I na tym skończyły się nasze rozmowy o tym co go czeka. Potem było tylko obserwowanie. Patrzenie, jak gaśnie i odkrywanie potęgi jego wiary i ducha i choć zabrzmi to brutalnie – poczucie zazdrości z tak błogosławionego umierania. Pewne rzeczy odkrywam dopiero teraz. One ciągle budzą we mnie zazdrość i pragnienia. Brak strachu przed śmiercią, strach przed umiejętnością umierania.
Mariusz, odpoczywaj w pokoju i wstawiaj się za nami!
Kizu, Innsbruck, 30 marca 2019 roku