Z upalnego lata w Europie na zimowy Madagaskar.

Kiedy w Europie temperatury od czerwca nie schodzą poniżej 30 stopni Celsjusza na północnym Madagaskarze choć jest tyle samo, to jednak zupełnie inaczej. Przede wszystkim jest tu zima. Klimat staje się bardziej łagodny, a chłodnawy wiaterek dmuchający nieustannie od Oceanu Indyjskiego sprawia, że życie nabiera zupełnie innego wymiaru. W tym samym czasie podobne temperatury doprowadzają wielu mieszkańców starego kontynentu do rozpaczy a nawet przedwczesnej śmierci.
Moja wyprawa na tę piękną wyspę, to nie ucieczka przed widmem śmierci, lecz służbowy wyjazd do naszych byłych misji, odwiedziny w miejscach gdzie realizujemy wspólnie z braćmi Malgaszami różne, wspólne projekty. Najważniejszym punktem ma być spotkanie ze wszystkimi na zwyczajnej Kapitule Prowincjalnej Braci Kapucynów z Madagaskaru.

Chociaż na wyspie Nosy-Be gdzie, wylądowałem wprost z zadusznej Verony, na północno-zachodnim Madagaskarze nic nie wskazuje że na tej czwartej co do wielkości wyspie na świecie króluje zima. Już po przedostaniu się na ląd stały w kierunku stolicy Antananarivo wszystko przypomina nam, że tu jest zima. Próżno szukać tu śniegu, a jednak temperatury w ciągu dnia nie przekraczają 22 stopni C a w nocy potrafią spaść do 2 a nawet 0 w wyżynnych częściach Fiaraantsoa, 300km na południe od Tany, jak miejscowi nazywają w skrócie swoją stolicę – Antananarivo(nie będę Europejskim Buszmenem i nie bede spolszczał malgaskich nazw). Chociaż gromady turystów z Włoch i Francji okupujących wybrzeża wydają się zaprzeczać obiektywnej prawdzie panującej zimy to wystarczy popatrzeć na kurtki i swetry miejscowych, by się przekonać, że jednak ojczyzna Lemurów znajduje się w stanie najdalszego odchylenia od słońca.

Uroki Madagaskaru niezależnie od pory roku zaczynają się od lotniska. Nie mam zamiaru krytykować rozmiaru czy standardu międzynarodowego lotniska na Nosy-Be lecz skupić się na panujących na nim zwyczajach. Dwa ostatnie samoloty nawiozły tyle turystów, że hala odpraw zostaje zablokowana na najbliższe 2 godziny. Pierwsza kolejka to wykupienie wizy pobytowej. Do niedawna miesiąc był bezpłatny, od roku przyjemność pobycia na Madagaskarze kosztuje już 25€ za jeden miesiąc, każdy miesiąc kolejny proporcjonalnie dźwiga cene. Po wystaniu swojego dociera się w końcu do stanowiska, gdzie miejscowy Malgasz z wielkim rozmachem wkleja w paszporty wizy kończąc swoją usługę siarczystym przybiciem pieczątki. Wzmocnione metalem nogi jego biurka, świadczą, że ten zamach czasami był więcej niż siarczysty.
Następnie przenosimy się z paszportem do kolejnej kolejki, gdzie będziemy oczekiwali aż ubrany w służbowy mundur policjant napisze nam na wypełnionych w samolocie kartkach rejestracyjnych datę naszego odlotu do domu. Z kolei po nim przestawiają nas inni policjanci do trzeciej kolejki, do okienek służb emigracyjnych, gdzie ostatecznie zostaje nam wbita kolejna pieczątka potwierdzająca miesięczną wizę w Madagaskarze. Na tym nie koniec przygody. W tym samym czasie opieczętowane paszporty zbiera inny policjant podając je odpowiednim służbą do innego okienka, gdzie na zakupionej przez nas wizie wyląduje ostatecznie kolejna pieczątka gdzie ręcznie zostaje wpisane:30, 60 lub 90 dni. Potem należy odczekać, aż zabawiający się odczytywaniem nazwisk, przeważnie włoskich turystów, policjant, wywoła nasze nazwisko aby wręczyć nam nasz paszport, przypominając ściszonym głosem, że jakiś prezencik nie zrobiłby mu źle.
Zabawę malgaskiego policjanta przerywa nagle mój polski paszport, gdzie odczytanie mojego imienia nie jest takie proste. Okazuje się jednak, że Polacy mają szczególne miejsce w sercu Malgasza o czym przekonałem się nie raz wcześniej (nie wiedzą, że mieli być naszą kolonią, Francuzi już o to zadbali) mój paszport został mi w sposób bardziej uroczysty wręczony poprzedzony wezwaniem „Polonaie” i pozdrowieniem w jak najbardziej po polsku „ cześć, jak się masz”, torując drogę rosłemu Polakowi pomiędzy nierosłymi Włochami. W tym czasie moi malgascy bracia zdołali wyłowić mój bagaż i załadować go na wózek i oczekiwali mnie z nieukrywaną radością. Przypuszczam, że radość tę wywołał nie tyle mój widok, co kilogramy mojego bagażu, gdzie jak słusznie się domyślali w większości nie były to moje osobiste rzeczy. Na 30kg mojego bagażu, zdecydowana większość kilogramów, to prezenty i prezenciki oraz dokumentacje obecnych i przyszłych projektów.

Wielką radość sprawiła mi wiadomość, że udamy się nie do klasztoru, a do naszego służbowego domu na plaży, który zwykle przeznaczony jest dla gości takich jak ja. Po drodze zatrzymujemy się w sklepie, by uzupełnić zapasy, bo ciężar mojego bagażu pewnie już przekonał moich gospodarzy, że warto zainwestować w butelki, nie tylko te z mineralną wodą. Jak wkrótce miałem się przekonać, na stole oprócz ulubionego przypalonego na ogniu kurczaka, czekała już litrowa butelka miejscowego rumu „Dzama”, specjalności Nosy-Be i całego Madagaskaru. Teraz nasze rozmowy mogły się toczyć na odpowiednim poziomie.

Zanim znana mi z poprzednich pobytów na Nosy-Be kucharka dokończyła obiad, my najpierw we czterech a później we trzech, przy schłodzonej wodzie, czipsach i litrowym „Dzamie” doktykaliśmy intelektualnie obecnych tematów, wyborów nowego Prowincjała, który wydaje się już być wybrany oraz przyszłych projektów, z którymi związana jest moja wizyta w odpowiednich miejscach przez kolejne dni. Ilość odwiedzin i projektów rosła odwrotnie proporcjonalnie do ilości złocistego „Dzamy” i nie wiadomo, czy dotarlibyśmy kiedyś do momentu mojego powrotu z Madagaskaru do Europy, gdyby nie miły, acz nastojczywy głos naszej kucharki zapraszającej nas do obiadowego stołu.
Kurczak był jak zwykle wyśmienity a jego smak podkreślały dodatkowo odpowiednio przygotowany banany. Po obiedzie sjesta, która po nie przespanej nocy w samolocie, była zbawieniem dla duszy i ciała.
Bo jak inaczej, skoro nocny lot z Verony został nam brutalnie przerwany o 2.30 w nocy podana nam smaczna kolacja. Pociągająca przystawka okazała się być na tyle atrakcyjna, że nawet glęboko śpiacy zdecydowali sie przerwać sen aby dać swojemu podniebieniu troche rozkoszy. Bo obfitej kolacji nad ranem, podano prawdziwe espresso, które wprowadziło nas znowu w błogi sen. Bo tak działa espresso.
Z błogich ramion Orfeusza wyrwała mnie najpierw natura wzywająca do oddania namiaru cieczy, po czy za chwile zostało nam podane krolewskie sńiadanie i tak, było już po spaniu. A potem przygody na lotnisku…więc sjesta była jak najbardziej na miejscu. Wizyte w ciepłym i przyjaznym oceanie odłożyłem na później. Niestety zapomniałem, że ocean ma zwyczaj po obiedzie wybrać się na przechadzkę i brzydki zwyczaj wracać dopiero koło godziny 19.00 jak już od dawna jest ciemno. Z zaplanowanej wizyty udało się jedynie zamoczenie nóg i przedkolacyjny spacer. Okazało się, że i moi rozmówcy byli już dosyc zmęczeni wiec kolacje przeszła w ciszy i nawet nie wiem kiedy wylądowałem w łóżku.
Tak zakonczył się pierwszy dzień mojego pobytu w „na zimowym Madagaskarze”.

2. Pierwszy dzień pracy na Nosy-Be: Ambionara, Batuloaka(Madonna al Mare), Anjavi(Pali smieci gdzie ma byc budovana dla Dzamandjar – Dzamandzar, Antanabazaha – kosciół przy rumiarni, Madiru / Centro Spirituale Domenico, Antanamitaran chiesa S. Francesco piccola in grande, Andilana al mare.

Ambionara
Nie mogłem nie być na Nosy-Be i nie wstąpić do naszego klasztoru w Ambionara, dzielnicy Hel Ville, niepisanej stolicy i oficjalnego portu Nosy-Be. To tam wspólnie z braćmi z Francji, Szwajcarii no i miejscowymi kapucynami, pomogliśy wybudować pierwszą świątynie poświęcono św. Ojcu Pio z Pietrelciny, czyli jak wszyscy Polacy wiedzą z San Giovanni Rotondo, gdzie o. Pio spędził większość swojego życia i gdzie przed cudownym obrazem Matki Bożej Łaskawej, naznaczony ranami naszego Pana Jezusa Chrystusa, wypraszał łaski dla całego świata. Połowę wartości tej budowy zasponsorowała nasza dobrodziejka z Merano w Południowym Tyrolu. To jej obiecałem przywieźć najświeższe zdjęcia z sanktuarium Ojca Pio na Nosy-Be. Konsekrowany przez biskupa z Ambanja w grudniu 2015 roku kościół może pomieścić ponad tysiąc wiernych i tyle ich na konsekracji rzeczywiście było, czego świadkiem byłem osobiście. Przywiezione wtedy przez naszego Prokuratora generalnego z Rzymu jedne z ostatnich relikwii św. Pio, którymi są zakrwione bandarze ze stygmatyzowanych ran świętego, zostały umieszczone w specjalnym pancernym wgłębieniu w murze. Dziś widziałem, że relikwie pokrywa solidna krata, co świadczy o ich wartości nie tylko duchowej ale i rynkowej. Poświęcony półtora roku temu kościół ciągle się modernizuje tak w środku jak i na zewnątrz. Bracia w koncu się przekonali, że wykonane z takim pietyzmem liczne schody prowadzące do kościoła, są nie lada wyzwaniem dla starszych ludzi. Jakby inaczej skoro i młodzi alpejczycy jak ja też muszą się natrudzić dźwigając wysoko nogi. Wciągnąć na nie 160kg żywej wagi jest sztuką, ale jak za chwilę miało się okazać, nie aż tak wielką, jak wspięcie się a wzniesienie za kościołem.
Chcąć zrobić jak najlepsze zdjęcia mojej dobrodziejce, postanowiłem sfotografować kościół z wysokości. Wpinaczka nie była skomplikowana aż do wykopu. Pewnie można było przejść przez niego, albo podejść, jak się później okazało z innej strony, ale mieszkaniec alp jak ja, wybrał sobie najbliższe i najbardziej strome podejście. Wcale się nie męcząc dotarłem do wykopu i postanowiłem przejść po jego skraju. Z fizyki miałem trzy na szynach, więc nic sobie nie robiłem z jej praw i z przyciągania ziemskiego, aż do chwili kiedy postawiłem nogę na skarpie. Ciężar, który z taką dumą codziennie noszę, w końcu każdy ma swój krzyż ja akurat z przodu, sprawił, że ziemia się osunęła do wykopu a ja wraz nią. Niesiony przeze mnie plecak z drugim aparatem był dobra przeciwwagą ale nie zdawałem sobie sprawy, że z drugiej strony jest rów w który z całym swoim słodkim ciężarem wpadłem głową do przodu. Nie wiem jakich akrobacji dokonałem aby samemu z niego wyjść, w każdym razie kolejny ruch rzucił mną bezlitośnie raniące ucho i szyję ostrymi suchymi trawami. Aparat i okulary zasypała czerwona ziemia ale mnie udało się wstać zanim bracia wyszli z kościoła. Stojąc już w trawach na swoich nogach wydarłem ulepszacz wzroku i mój drogocenny aparat, ale widok musiał być straszny skoro bracia zjawili sie odrazu przy mnie gotowi do udzielenia pierwszej pomocy. W uchu czerwona ziemia i szczypało jak po oparzeniu pokrzywy, ale byłem cały. I wtedy bracia mi pokazali, że można było podejść od klasztoru. No ale wyprawa na Madagaskar nie byłaby ważna, gdybym sobie coś nie zrobił. Zanim zeszliśmy do łazienki gdzie obmyłem dzielnie swoje rany zrobiłem obiecane zdjęcia, chociaż na zasypanym ziemią ekranie kontrolnym nie mogłem sprawdzić ich jakości, zadowolony byłem, że zrobiłem jak obiecałem.
Brat Brice, odpowiedzialny za budowę, oczyścił me rany jak dobry Samarytanin zdezynfekował czymś co lepiej było wypić, bo paliło jak setki otwartych ran. Brat Eloi przypomniał wydarzenie z ostatniego razu gdzie fotografując krzywą wieże z Dzamadzaru, naszego kościoła w tym mieście, nieszczęśliwie następując na kamień zdarłem skórę do mięsa na dużym palcu u lewej nogi. Ostatnio skończyło sie na wizycie w szpitalu w Ambanja gdzie rana została zaszyta. Tym razem wszystko miałem nadzieję na lizaniu ran się skończy.

Batuloka
Wyspa Nosy-Be przezywa prawdziwy bum turystyczny, powstaje coraz więcej hoteli i ośrodków rekreacji. Jednym z nich jest Batuloka, najstarszy ośrodek turystyczny na „wielkiej wyspie”. W samym jej centrum, na skraju obleganej przez turystów plaży znajduje się nasz kościół poświęcony „Najswietszej Maryi Pannie”. Okazuje sie, że bracia trzy razy w tygodniu przyjeżdżają tutaj odprawiać mszę św. i zawsze frekfencja dopisuje. Szczególnie niedziele wypełnia się miejscowymi i wieloma turystami z Włoch. Tutaj odprawia się po francusku. Obecność kościoła dedykowanego Maryi ma tutaj swoje uzasadnienie, gdyż same miejsce turystyczne, jest też świadkiem dokonywania się wielu różnego rodzaju grzechów.

Dzamandzar
Z plaży przenosimy się do kościoła parafialnego w Dzamandzar, który graniczy z miejscowym bazarem. Jego specyficzne położenie sprawia, że jest on dosyć często odwiedzany przez wiernych. Bracia narazie dojeżdżaja tutaj codziennie z Ambionary w Hel Ville ale juz coraz cześciej mowi się o zainstalowaniu tu wspólnoty tzech braci na stałe, zwłaszcza kiedy w okolicy jest jeszcze wiele innych kościołów filianych do obsługi, wydaje się to konieczne. To właśnie tutaj znajduje sie nasza „krzywa wieża”. Dzwonnica zalepiona do absydy ołtarz głównego zaczyna się sypać, odpada cement odkrywając coraz większe połacie kolumn zbrojeniowych. Wydaje się jednak, że jest to już dłuższy proces, gdyż dzwon został przeniesione na metalową konstrukcje „tymczasowej dzwonnicy”. Mając doświadczenie Bułgarii, gdzie większość budynków i instalacji nosiło nazwę czasowych, wytrzymało już ponad 60 lat. Przy niemrawości dotychczasowych proboszczów w tej materii, wieża już wkrótce runie, a dzwon będzie sobie wisiał i dzwonił jak robi to już od dłuższego czasu. Robiąc zdjęcia uważam pod nogi, bo ostatnio to tutaj niefortunny kamien odział mi skóre na palcu i z tak moich poranionych stóp.
Jedna z idei, które mi przychodzą na myśl pochodzi z filmu o włoskim proboszczu z Emili-Romanii o. Don Kamillo, który podobny problem rozwiązał szantarzemm miejscowego burmistrza Peppone, który nie chciał się podzielić wygraną z totolotka z jego komunistyczną partią. Don Kamillo powiedział, że w takim razie Burmistrz sponsoruje remont wieży a on nabiera wody w usta. Kto jest ciekawy jak to się skończyło, polecam film z Fernandelem w roli głównej.
Tutaj nie ma komunistów ani zacnego burmistrza, tymabrdziej przedsiebiorczego proboszcza, ale można by zrobić odpowiednie plakaty i akcje zapraszające wiernych do składania ofiar na „krzywą wieżę z Dzamandzaru”, zwłaszcza, że bazar w pobliżu. Pomysł się spodobał, zobaczymy co bedzię pierwsze, akcja zbiórki, czy huk walącej się wieży.

Anjavi
Dzamandzar ma też swoje dzielnice, bracia widząc rosnącą wspólnotę wiernych zakupili 4hektary ziemi i wielkie plany budowy kościoła podobnego do Hil Ville na 1000 osób. Na razie jest tam przysłowiowe ściernisnko a naprzeciwko ogromne wysypisko śmieci z wiecznie dymiącym ogniem, którego zadaniem jest utylizacja śmieci. Takie środowisko nie mobilizuje, więc porośniete grunta kościoła na razie przejęly we władanie bananowce.

Antanabazaha
Najstarszy kościól na Nosy-Be wybudowany w 1938r. znajduje się na terenie fabryki Rumu. Powszechnie rosnąca na Madagaskarze Kana jakby przymuszała naturalnie do produkcji cukru a co za tym idzie pędzenia „Rumu”. To właśnie stąd pochodzi nasz ulubiony złocisty napój wysokoprocentowy „Dzama”, którym delektujemy się wieczorami w rytm leniwego przypływu w Kanale Mozambickim. Kościół i dom parafialny czasy znakomitości mają już za sobą, więc nic dziwnego, że tu odprawia się tylko w niedziele z dojazdu. Plany na przyszłośc na budowę nowego kościoła w Anjavi, gdzie jak wspomniałem przed chwilą królują niepodzielnie bananowce tlumaczy brak zainteresowania renowacja kosciola.

Madiru
Oto kolejna miejscowość między wzniesieniami Nosy-Be, gdzie przy aktywnym udziale wiernych z Włoch powstało centrum duchowości św. O. Pio. To tutaj przyjeżdżają wierni na rekolekcje, podobno, bo samo centrum wydaje się zbudowane z miniaturowych domków gdzie śpi się na podłodze i korzysta z łazienek, których jeszcze nie ma. Co najwyżej centrum to odwiedzane jest przez wiernych w czasie niedzielnej mszy. Kościół jest owszem sporych rozmarów ale z nisko położonym dachem, co zdaje sie w niedzielne przedpołudnie być piekarnikiem dla szukających kontaktów z Bogiem wiernych. Wiem jak wyglądają pomieszczenia używane przez wiernych, natomiast te tutaj wydają się ciągle błyszczące nowościa, co znając reczywistość i realia Madagaskaru budzi moje wątpliwości jeśli chodzi o funkcjonowanie centrum duchowości. Sama idea jest piękna, czas tylko z niej skorzystać.

Antanamitaran
Odwiedziny kończące pierwszy dzień pracy to wizyta w kościele z małym kościołem w środku. Nie jest do Porcjunkula, ale idea jest podobna. Pracujący tu przed laty misjonarz z Francji wybudował mały kościół dla okolicznych wiernych na pólnocnym końcu wyspy. Po latach okazało się, że kościół jest za mały. Miejscowi wierni, których wielu jest w trzecim zakonie św. Franciszka z własnej inicjatywy i zbiórek, postanowili wybudować nowy, o wiele większy kościół zabudowując istniejący teren nowym budynkiem, który w sobie skrywa wcześniejszą kaplicę. I tak powstała malgaska Porcjunkula. Napawa optymizmem, ze wszystkim zajmuja się sami parafianie i chociaż budowa trwa już dluzszy czas, opytmiz jest caly czas swieży. Przełożony trzeciego zakonu, który równoczenie pilnuje budowy z wielkim zapałem opowiada i pokazuje jak rośnie nowa świątynia i co w niej będzie. Muszę powiedzieć, że jestm wzruszony, gdyż pomysły na rozwiązania architektoniczne są o wiele lepsze od tych, ktore mają bracia. I co mnie udeżyło, że podkreślają, że zrobią go sami. Nas proszą tylko o błogosławieństwo. TO na Madagaskarze absolutna nowość, która dodaje odwagi być jednak nie tracić nadziei, gdyż tutaj jest prawdziwy Kościół, nie ten z kamieni, ale jak nam mówił Jan Paweł II w Sofii, ten wybudowany z żywych serc ludzkich. To zasługa pracujących tu misjonarzy, którzy siali i uprawiali, a teraz inni wejdą w ich trud, jak mówi św. Pawel. I tak już po ciemku, bo zmrok na Madagaskarze zapada o 18.00 wracamy do naszego domku na plazy na czekającą nas kolacje.
Dojeżdżają jeszcze bracia z Hil Ville i dyskusja nagle przechodzi na tematy teologiczne

3. Dzien oczekiwania na przyjazd Ekonoma.
Po intensywnym w kazdym wymiarze pierwszym dniu roboczym, nastąpił dzień drugi, który jednak naznaczony był bardziej wyczekiwaniem na przyjazd brata ekonoma z Antananarivo niż na moje podejrzliwe badanie projektów. Brat Adonis, bo o nim mowa, to doktor historii uniwersajnej i historii Kościoła. Oba doktoraty zrobił w Innsbrucku i we Francji, stąd jego perfekcyjna znajomość niemieckiego no i było nie było nasza. Od dwóch lat, po zakończeniu studiów, oprócz wykładów na Uniwersytecie w Anatananarivo brat Adonis jest również ekonomem Prowincji Malgaskich Kapucynów i gwardianem, czyli przełożonym domu prowincjalnego w Tanie. Dla mnie to osoba z którą rozmawiam o projektach i wszystkim czego dotyczy współpraca naszych prowincji. To on również organizuje i koordynuje mój pobyt na Madagaskarze, więc jest dla nas wszystkich kimś ważnym.
Zanim dojechaliśmy do portu, postanowiliśmy uzupełnić nasze zapasy żywności, trzeba bylo w końcu podjąć obiadem naszego dobrodzieja, a na kolacje zapowiedzieli się i bracia z klasztoru w Hel Ville. Nareszcie miałem okazję zajrzeć na hale targowa na Nosy-Be. Wypełniona straganami z owocami, warzywami, obleganym przez muchy mięsem była miejscem przypominającym ul. W ulu raczej nie byłem ale wyobrażam sobie zgiełk pracy pracujących pszczół właśnie tak jak na wspomnianej halli. Królują tu jednak stragany z rybami i przeróżnymi owocami morza. Takich langust jak tutaj na próżno szukać w najlepszych restauracjach Europy. Dla mnie tajemniczo wyglądały jednak ogromne pojemniki pełne błota, bo to przed nimi zatrzymali się moi współbracia. Już po chwili okazało się, że błoto się rusza. Dopiero jak pani nas obsługująca włożyła do tego błota rękę, wydobywając ogromnego kraba, wiedziałem, że gwoździem naszego wieczoru będą kraby. Osobiście nie przepadam za nimi, bo trzeba najpierw się namęczyć, żeby je otworzyć a dostania się do ich pożywnego mięsa to kwestia siły ssania, trzeba mieć po prostu zdrowe płuca. No cóż, nie patrzy się darowanemu koniowi w zęby. W końcu udajemy się na inną część bazaru aby spróbować znaleźć dla mnie spodnie… O tak. Dwie pary spodni poszły w mig, po prostu się rozdarły. Jedne, długie jeszcze z chińskiego materiału uszyte na miarę w Indonezji(chiński jedwab jest naprawdę wyśmienity i nie ma nic wpólnego z naszymi wyobrażeniami o chińskim ersatzu). Te spodnie rozdarłem sobie na oparciu fotela w samolocie. Poszło piękne otwarcie. Na lotnisku byłem atrakcją dnia ukazując moje niezarośnięte udo. Moje ulubione krótkie spodnie khaki, nie wytrzymały słynnego upadku w Ambionara. Pozostały mi tylko jedne, nowo śnieżno białe spodenki, ktore białe nie miały prawa pozostać długo, więc koniecznie trzeba było znaleźć jakieś rozwiązanie na deficyt spodni dla mnie.
Poza Niemcami i USA i Kanadą, nie ma drugiego miejsca na ziemi, gdzie można znaleźć spodnie lub koszulę dla Guliwera jak ja, a już szczególnie w takim kraju jak Indonezja czy Madagaskar, gdzie największy przedstawiciel Malagaszów mieści się pod moi ramieniem… Moi bracia byli jednak optymistami, dopóki nie zobaczyli, że Malgaski rozmiar 5XL wchodzi do kolan. Zdecydowaliśmy się jednomyślnie zawieźć rozerwane gacie do reparacji i to było najrozsądniejsze rozwiązanie. Niestety nie wiadom czy do mojego odlotu w sierpniu zdążą.

I tak rozbawieni optymizmem znalezienia spodni na mnie, dotarliśmy do portu. Brat Cyprian prowadzący samochód zna wszystkich mieszkańców wyspy, więc dla nas wjazd do portu samochodem nie był problem. Adonis dociera do nas po 15 minutach wprost z łodzi z Ambanja. Dwie noce podróżował miejscowymi autobusikami, by w końcu dotrzeć do nas. Opowiadał jak bardzo jest nie wyspany a następnego dnia obudził mnie już o 4.30 nad ranem, rześki jak mały lemurów do którego królestwa właśnie się wybieraliśmy.

Jak wspomniałem obiad i kolacja były wypełnione owocami morza, czas między posiłkami spędziłem pożytecznie na niekończącej się kąpieli w oceanie, gdy tymczasem pozostali „knuli” wspólnie strategi na zbliżającą się kapitułe. My to już przerabialiśmy, nasza kapituła była na początku czerwca i wiem jak ważne są te momenty przedkapitulne, dlatego też miło było słuchać jak bracia przygotowują przyszłość dla swojej Prowincji. Czasami trudno było zrozumieć czy dyskusja przybierała bardziej zaciekłe formy, bo akcent północnego Madagaskaru jest właśnie taki zwodniczo zawodzący. Ale skoro ja słyszałem ich będąc w oceanie, to chyba jednak nie akcent.

Popołudnie spędziłe na serfowaiu w necie, Br. Adonis przywiózł „sticka”. Na długo go nie starczyło ale wystarczająco aby wrzucić fotkę i info, że żyję. Tymczasem moi bracia bawili się w kucharzy pomagając kucharce we wszystkim. Jeden zajął się krabami, akurat po ich umyciu nie było to zajęcie wybitnie trudne, bo kraby gotuje się jak raki, tylko dłużej. Drugi z kolei podjął się obierania z łusek ogromnego Tuńczyka i przygotowywania go do pieczenia na ogniu. Nawet mu szło, dopóki nie trzeba było porcjować, wtedy profesjonalna pomoc Janete, naszej kucharki okazała się nieodzowna. Targany zranioną dumą Brat Eloi zdecydowanie odmówił pomocy Janette przy pieczeniu ryby i w towarzystwie Brata Oliviera, który to odsłaniał to zasłaniał wiatr, wspólnie dokonywali dzieła przemiany mięsa Tuńczyka w coś jadalnego. Wydawało się, że szło im to dobrze dopóki nie wrzuciłem kawału smacznego boku TuNczyka na mój talerz, okazał się być jak słynny „kotlet ala Olivier” z FLipa i Flapa. Na pół krwista ryba byłaby smaczna, gdyba zamiast kawałka ryby była to wspaniała włoska „fiorentina” o krwistym smaku wołowiny. Pozostał mi tylko niestety nieszczęsny Krab, którego jeszcze z ostatniego razu nie za dobrze wspominałem. No cóż, chłopaki się starały, więc trzeba było robić dobrą minę do tej gry. Uratował mnie deser, a mianowicie pożywne kawałki schłodzonej papai. No właśnie odkąd powiedziałem, że papaia jest naturalnym środkiem antymalarycznym, zauważyłem, że codziennie mieliśmy w menu papaję. Mądrość tę odziedziczyłem od moich braci z Indonezji, do której dorzuciłem jeszcze młode liście krzewu papaji jako środka wzmacniającego działanie papaji. Przypuszczam, że przepyszna tradycyjna malgaska sałatka z mango zawierała i ten środek ochronny. Nie zdążyłem tylko dodać, że liście dla odkażenia bakterii powinny być sparzone gorącą wodą, ale ten szczegół raczej nie miał wpływu na wprowadzenia papajowej diety.

Ostatnie krople gruszkowego sznapsu z Tyrolu, który przywiozłem pieczołowicie skrywany w bagażu padły dla nieszczęsnego kucharza Eloi. Posprzątaliśmy co mieliśmy i poszliśmy spać, bowiem Brat Adonis stwierdził, że jest zmęczony dwiema nieprzespanym o nocami a jutro trzeba o 8. 00 złapać motorówkę na wyspę Nosy-Komba, czyli stolicę malgaski Lemurów.

4. I po co mi to było…
no właśnie po co? To ja wymyśliłem stację na Nosy-Komba, bo chciałem w końcu zobaczyć plantacje wanilii i kawy, ale nikt mi nie powiedział, że dostanie się do tej plantacji to wspinaczka 200m po kamieniach wyspy w tropikalnej dżungli i do tego przy nakłonie chyba 40 stopni! No bo cóż to jest jakieś dwieście metrów wysokości, jak mieszka się w Alpach, mówi się kazania na wysokościach 1400-1800m.n.p.m, jeździ się na nartach z 3000 metrów… Europejska pycha została ukarana okrutnie.

Zaczęło się jeszcze na Nosy-Be tego zdawałoby się pięknego ranka.
Adonis zarządził spanie, bo był zmęczony, do tego wlał do zapchanego kanału prysznica jakiś żrący roztwór, bo tenże się zapychał i zabronił przez kolejne 50 min. puszczać wody. W takim razie stwierdziłem, że nie będę sam tu siedział i mimo piasku w oczach i na twarzy i soli oceanu na ciele, bez prysznica położyłem się spać obiecując sobie rano solidną kąpiel. Akurat.
Jak tak ma wyglądać zmęczenie, to ja chciałbym tak codziennie być zmęczony. Adonis obudził mnie już o 4.30 jego eksperymentami przepychania kanału, który i tak się nie odepchał. Myślałem, że może był tylko uwolnić się z nadmiaru cieczy, ale on jak miało się poźniej okazać, rozpoczął już kolejny dzień! A ja nie mogłem już zasnąć. Piękne zmęczenie…kurtka wodna.
Nie mogłem dać obciachu w dniu wyjazdu na Nosy-Komba, czyli na „Wyspę Lemurów” w języku malgaskim. Turyści nazwali je „Maki” z powodu charakterystycznego chrząkania i tak się już przyjęło, że nawet rodowici Malgasze nie wołają Komba, lecz „Maki-Maki”. Ta nazywa zakorzeniła się do tego stopnia, że największa i najbardziej ceniona firma odzieżowa Madagaskaru nazywa się „Maki”, to jak „La coste” w Europie.
I tak wziąłem prysznic stojąc w wodzie, bo kanał mimo usilnych zabiegów mojego współbrata i tak pozostał zatkany. Zapomniałem jeszcze dodać, że prysznić w tropikach robi się zimną wodą, więc po krótkiej nocy, polewanie się zimną wodą jest wystarczającym powodem to wyrzucania z siebie nie zawsze cenzuralnych słów w ramach ulżenia sobie szoku termicznego. O godzinie 8.00 mieliśmy być w porcie, a Adonis o 8.45 poszedł brać prysznic. Śniadanie zjedliśmy o 8.15 a samochód przyjechał o 8.30!!! Żeby było tylko gorzej kierowcą zrobił się sam Adonis, a jechać samochodem prowadzonym przez niego, to jak decyzja pozostania dobrowolnym kamikadze. Zamiast do portu pojechaliśmy odwiedzić jeszcze braci w Hel Ville, to akurat się opłaciło, bo odebrałem moje super profesjonalnie zreparowane spodnie i kosztowało mnie to tylko 10. 000 Ariarów, czyli 3 Euro. Po wizycie w klasztorze pojechaliśmy jeszcze do banku i tak w końcu o 10.00 dotarliśmy do portu – o 8.00 mieliśmy wypłynąć – ale taki jest właśnie Adonis przyszły Prowincjał Malgaszów. Nie wiem, czy za jego „panowania” będzie lepiej, ale napewno będzie śmieszniej.

Około godziny 11.00 dotarliśmy wynajętą przez nas motorówką na Nosy-Komba. W sumie jakby się rozpędzić dobrze, to przy pomocy lotni można by z Nosy-Be dostać się na Nosy-Komba, ale trzeba motorówką. Była obszerna i nie skakała na falach jak nasza, chocią przy kilku większych szkwałach przypomniała mi się podróż na Antanibe Andrefa naszą motorówka, zanim została aresztowana. Zawsze chciałem poszaleć motorówką, dopóki nie popłynąłem pierwszy raz na dwugodzinną przejażdżkę do oddalonej misji Antanibe-Andrefa przez kanał mozambicki na Oceanie Indyjskim. Płynięcie szybką motorówką w poprzek prądów morskich znaczy skakać z grzbietu na grzbiet poprzecznych fali. Czasami zdarzy się większa przerwa i to jakby wypadnięcie z rytmu przypłaca się przygryzieniem języka albo silnym kopem burtą łodzi po szlachetnej części ciała. Już nie wspominam o niebezpieczeństwie wylądowania na grzbiecie pląsających w tej części oceanu morskich Wali, stąd też kapitan łodzi wygląda nieustannie fontanny wody zdradzające miejsce pobytu morskich olbrzymów albo nisko przelatujących Tuńczyków. Nie wiedziałem, że Tuńczyk jest tak głupią rybą, że sama może wskoczyć do łodzi. Przy odpowiedniej predkości i wielkości morskiego stworzenia takie zderzenie może być tragiczne.

Ale tym razem płynęliśmy spokojnie i majestatycznie. Nasza motorówka miała silniejszy silnik, który udało się nam kupić wspólnymi siłami wiernych z Austrii. Fajnie było, dopóki nie ukradziono nam łodzi. Próbowano się nią dostać na Mayote, zamorskie terytorium Francji. Przed samą wyspą uciekinierzy zdążyli wyskoczyć i prawdopodobnie dostać się na wyspę, została aresztowana tylko nasza łódź. Trzy miesiące trwały pertraktacje ze strażą przybrzeżną Mayot o uwolnienie naszej łodzi. I kiedy wszystko wydawało się być już załatwione, żandarmeria Nosy-Be nie zgodziła się na wydanie nam kadłuba łodzie, bo nie mieliśmy na nią faktury. Silnik owszem, bo był nowy, natomiast sam kadłub łodzi został przez braci własnoręcznie odremontowany i nikt nigdy nie myślał o jakichś fakturach. Kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Pertraktacje trwają. Mimo, że skradziono nam łódź, to my jesteśmy ciągle represjonowani. Skąd my znamy takie sytuacje? Myślałęm, że tak jest tylko w Europie.

W każdym razie dopłynęliśmy. Nosy-Komba nie ma portu. W sumie nie ma niczego. Jest wyspą-góra po której poruszamy się pieszo albo opływamy wszystko łodzią a wysiada się wprost na plaży, czasami miedzy plączącymi w wodzie dziećmi i turystami. Zwykle ktos z braci schodził z naszej stacji misyjnej z góry, ale nie tym razem. Dobrze, że w każdym miejscu Madagaskaru znajduje się ktoś, kto za drobną opłatą poniesie ci bagaż. I tak za półtora Euro zaniesiono nam bagaż do stacji, bo w końcu to „mą-per” (po francusku ksiadz) przyjechał. Nam pozostało tylko dostarczenia na górę naszych słodkich ciał. O ile Adonis jest wagi rzucanego na wietrze liścia, o tyla ja musiałem wnieść swoje 165 kg. Wiedziałem, że to nie koniec na dzisiaj wchodzenia, bo czekała nas po obiedzie wizyta na plantacjach.

Ti już dwa razy obiecywałem sobie wspiąć się na plantacje naszej kawy czy wanilii. Nareszcze przyjechałem zdecydowany na podjęcie tego kroku, z dobrą kondycją… ale nie przewidziałem, że wspinanie się po skałach w tropikalnym lesie i to tylko 200m.n.p.m to historia zupełnie z innej bajki. Po około godzinie podchodzenia, powiedziano mi, że już zrobiliśmy 1/4 drogi…Co? A przed nami strome podejście jeszcze około 1,5h. Zrezygnowałem. Nie mogłem ryzykować nie tyle wchodzenia, bo czułem się dobrze, ale schodzenia po takich kamolach i to prawdopodobnie w ciemności, bo napewno w moim tempie nie zdążymy przed nocą. Poddałem się. Nie było mi wstyd, chociaż widziałem miejscowych gnających do swoich wiosek tu w dżungli niosąc na sobie ciężary, a ja zalany potem powiedziałem – basta. Oni robią to od urodzenia i w niczym nie przeszkadza im prawo ciążenia, ale ja się poddaje. Podchodzenie w dżungli ma swoją specyfikę, nawet jeśli jest to tylko 100 m. Zecydowaliśmy, że Adonis pójdzie dalej zabierając mój aparat i zrobi zdjęcia, a ja z Bratem Józefem wróce do stacji. Dla grubasa problemem jest wspinanie się, ale jeszcze większym jest schodzenie. Balansowanie i hamowanie ogromnym ciałem, to nie lada wycisk dla kolan i innego rodzaju stawów stóp. Wkażdym razie powrót był owocny z nasze z Józefem rozmowy. Okazuje się, że bracia Malagasze są bogaczami, jeżeli chodzi o ziemie. Nie potrafią tylko tego wykorzystać. Gdyby zrealizowali przynajmniej dwa z wielu przytoczonych przez Józefa projektów, mogliby żyć spokojnie nie martwiąc się o jutro. Ale jak się później okazało, nie tylko projekty były fantastyczne, ale całe plantacje na Nosy-Komba były fantazmami. Tam już niczego nie było. Adonis wróciwszy z wyprawy przyniósł mi zdjęcia zrobione moim aparatem gdzie jedyne co ujrzałem to posadzone przez miejscowych w dżungli drzewka kawy i kakao. Na naszej plantacji nie było nic oprócz starego domu, który kiedyś był nowicjatem. I po co ja tam miałem iść? Jak to natura czasami za nami się umie wstawić. Bracia opowiadają co tam mogłoby być, jak kawa robusta, jak wanilia, jak ylang-ylang by tam rósł (to drzewo dajace kwiaty z których wytwarza się olej do perfum) ale przez minione pięć lat, nie posadzono tam nic. A ja doświadczony przedsiębiorczością braci z Indonezji gdzie 500 hektarów palmowych oliek dostarcza im środków na ich utrzymanie, widziałem oczami fantazji te piękne Malgaski, które codziennie przechadzają się między krzakami wanilii ucinajac słupki kwiatów i zmuszając naturę do zawiązania pożądanego i cennego owocu, zwanego wanilia… A tu jedno wielkie porośnięte nic! i Ja miałem dla tego dokonywać wspinaczki życia? I po co to mi było? No właśnie, nie mogliśmy zostać jeszcze na Nosy-Be… ano nie.

5. Ambanja.
Jeśli liczyć wtorek, czyli dzień mojego przylotu na Nosy-Be, to już 5 dzień mojego pobytu na największej wyspie Afryki. Odwiedziłem dopiero drugą wspólnotę braci Malgaszów i już widzę, że znowu się wkopałem zbyt krótkim okresem pobytu na Madagaskarze i będzie to jedna wielka gonitwa od plantacji do plantacji, od projektu do projektu. No chyba jedynie czas kapituły na Antananariwo będzie czasem nudy, bo akurat tam oprócz krótkiej prezentacji mojej Prowincji i pozdrowień od mojego Prowincjała, specjalnie nie będę miał co robić.
Tak właśnie sobie myślałem dobudzając się po burzliwej nocy, bo spadł naprawdę obfity deszcz rąbiący po blasze naszego dachu jak Collins na bębnach, próbując zsumować pobyt na wyspach bo za chwilę przenosimy się na Wielki Ląd, jak mawiają miejscowi, czyli prawdziwy Madagaskar. Szybki prysznic, bo zimna woda zniechęca do marudzenia pod nim, acha – prysznic, to kwestia umowna, bo tutaj wygląda on podobnie jak w Indonezji: wiadro z wodą i czerpak do polewania się zimną wodą.
Słyszę, że Maki, czyli Lemury już zeszły do nas na śniadanie, ale nie miałem czasu się nimi zająć, bo nasze śniadanie już czekało, a wybiła właśnie siódma rano, a jak zapowiedział nasz szef wyprawy, czyli Brat Adonis, o 9.00 przyjedzie po nas motorówka. Posłuszny jak nigdy, bo rum ostatniego wieczoru był wyjątkowo silny, aż 51 procent, wibrujący żołądek zwiastował to, oczym wiedziałem kładąc się wczoraj spać: że będę chory. Pokuśtykałem jak najszybciej zakończyć nie zaczęte jeszcze śniadanie, aby skorzystać jeszcze z łóżka i godzinę pospać. Zdziwiłem się, że Komba, czyli Maki, czyli Lemury, nie przeniosły się jeszcze na palmy okalające plażę, gdzie zwykle ciekawie spoglądając z ukrycia między liśćmi drzew, obserwują przybycie turystów przyjeżdżających w końcu specjalnie dla nich.
Fakt, że była jeszcze ósma, a pierwsze motorówki pojawią się razem z naszą, czyli przed dziewiątą, sprawił że Lemury delektowały się śniadaniem z liści i świeżych owoców palm przylegających do naszej stacji misyjnej. Okazja była wyśmienita, żeby małpowate i kociate, bo tąk je nazywają, fotografować w ich środowisku naturalnym, a było na co patrzeć. Ostatnio skusiliśmy je bananami, kiedy przychodzą koło 15.00 na naszych panela słonecznych odstawiać tańce i dokonywać higieny osobistej. Chociaż jadły nam, jak się to mówi z ręki, to jednak nie to samo co obserwować je w ich a nie w naszym środowisku. Pozwały się fotografować w każdej pozie. Nie przeszkadzała im moja obecność ani klikanie aparatu, ani święcący komputer dopóki się nie ruszałem. Zmiana miejsca była zabroniona, więc musiałem się dostosować i zaakceptować, że na niektórych ciekawych zdjęciach, będę miał kawał blachy naszego dachu. Około dziewiątej moi współtowarzysze podróży i tak się nie pojawili, co znaczyło, że motorówki jeszcze nie ma, ale pojawił się za to nawołujący Lemury „maki, maki, maki” przewodnik turystyczny, aby zaprosić je do zejścia na brzeg, bo goście już dopływają. Początkowo nie robiły sobie nic z nawoływań, i wylegiwały się na gałęziach palm wystawiając swoje brzuchy na słońce, dopóki któraś z czerwonych żeńskich, bo nasze Lemury czarne są męskie a czerwone żeńskie, nie dała sygnał do zmiany pozycji. Przypuszczam, że bardziej dźwięk silnika motorówki zmotywował Lemury do zejścia na plaże niż nic nie znaczące nawoływanie przewodnika. I tak karta aparatu się zapełniła a moja niedospana noc też odeszła w siną dal i wtedy koło 9.30 Brat Josef zaczął znosić swoje bagaże, bo razem z nami wybierał się do Ambanji(Ambandza, Ambandzy), co znaczyć miało, że i ja mam już wyjść na schody. Zanim Jozef zorganizował tragarzy na plażę była już prawie 10.00 a motorówki i tak nie było. W końcu po pół godzinie czekania dojechała do nas jedna, podobna do naszej, tej aresztowanej przez cło i mogliśmy się w końcu zapakować do pływającego środka transportu, który miał nas w ciągu 40 min przewieź do portu w Ambanja, kończąc mój pierwszy etap pobytu na wyspach. Miałem tu wrócić pod koniec wyprawy, bo samolot miałem z Nosy-Be, ale przez chwilę nie było to takie pewne.
Nasi przewoźnicy byli widocznie początkującymi kapitanami, bo zamiast tradycyjnego prostopadłego do brzegu odbicia na głębinę wybrali drogę na skróty w poprzek toru wodnego i o mało nie wylądowaliśmy w sieciach i na podwodnych wyspach koralowych Nosy-Komba i Nosy-Be. Jakoś udało się nam wydostać na głębie i za chwilę dźwigający się do góry i spadający z hukiem i trzaskiem dziób naszej łodzi zwiastował, że znajdujemy się już na środku Kanału Mozambickiego, a podciągnięte obroty łodzi silnika świadczyły z jakimi prądami przychodzi nam walczyć. Zmieniła się faza księżyca, zmieniły się i odpływy, więc młodzi kapitanowie powinni to wsiąść pod uwagę, ale nie wzięli o czym świadczyła za chwilę prawie do zera przykręcona manetka gazu… znowu skały i rafy pokazały się pod wodą bo nasi mistrzowie żeglowania zbyt blisko trzymali się brzegu wyspy, jakby bojąc się że zabłądzą w drodze na duży ląd. A to jest akurat niemożliwe, gdyż wyspa Nosy-Komba leży naprzeciw portu w Ambanja, więc nie da się zgubić, ale to moje tylko myślenie, młodzi Malgasze jednak się nie przejęli i za chwilę byliśmy znowu na zbawiennej jak nigdy głębinie.

Po wyczekiwanej od dłuższego czasu chwili, pojawił się nam w końcu port Ambanja, ale dopłyniecie do keji też okazało się sprawą nie łatwą, bo młodzi nie potrafili się zdecydować czy z prawej czy lewej strony to zrobić. W końcu udało się dobić do pomostu, to nowość dla mnie, bo do tej pory trzeba było wychodzić na skały, to znak, że jednak na Madagaskarze coś się zmienia i to na dobre. Brat Cyrias czekał już na nas z Renault Kangoo, które godzinę przed nami dopłynęło na promie z Nosy-Be i to tym środkiem lokomocji będziemy kontynuowali naszą podróż do stolicy Madagaskaru. Potrwa to z tydzień ale mam nadzieję, że dojedziemy. Samochód pamięta jeszcze misjonarzy z Europy, z ktorych ostatni wrócił do nas przed pięciu laty, ale Adonis mnie zapewniał, że mam się nie martwić, bo zmienił właśnie opony. Może i zmienił co kraj to standard, w Europie nie przeszłyby przez przegląd techniczny. Pamiętam ten samochód z mojego na Madagaskarze pierwszego razu w 2013 roku, kiedy przewieziono mnie nim z Antananariwo na Nosy-Be i z powrotem. Bagatela około 2000 km. Od tamtego czasu mam problem z kolanami. Dziś perspektywa powrotu do walenia kolanami po skrytce poduszki powietrznej nie za bardzo mi odpowiadała, ale jak się chciało bawić w misjonarza, to proszę bardzo ful wypas niewygód misjonarza na własne rządanie.

Po opłaceniu tragarzy i wygórowanej ceny za usługi przewozowe niedorobionych kapitanów wsiedliśmy do wspomnianego Kangoo i udaliśmy się do oddalonego o 13 km miasta Ambanja, niepisanej stolicy północnego Madagaskaru. To miejsce, gdzie przypłynęli pierwsi misjonarze z Austrii w latach 1960-62. Mieliśmy jechać na plantacje a ledwie udało się nam dotrzeć na obiad. W misji nie było braci, wszyscy zajęci swoimi obowiązkami. Ambanja to poważna sprawa. Tu mamy ogromną Klinikę medyczną o wysokim jak na Madagaskar standardzie, Leprozorium prowadzone przez brata Marino z Rzymu. Chociaż nam Polakom Madagaskar zawsze kojarzy się z o. Beyzymem polskim Jezuitą i jego trędowatymi, to akurat ta choroba została już od dawna opanowana w każdym jej stadium. W Leprezorium mało jest trędowatych, główni pacjęci to Gruźlicy, ofiary nowego „trądu” Madagaskaru. Brak mleka, a więc podstawy diety chorego na Gruźlicę, sprawia, że umiera ich zbyt dużo jak na obecne tak nowoczesne czasy. Ale tym razem nie do klinik się wybieram, lecz na plantacje, o których pierwszy raz wczoraj się dowiedziałem. Przed nasza misją wybudowali braci inny dom, który jest niższym seminarium, przynajmniej tak było w założeniach. Dziś to bardziej akademik dla chłopców uczących się w Ambanja. I tutaj pozytywne zmiany. Mianowicie pojawiły się świnie, dostarczające mięsa wiecznie głodnym młodym Malgaszom. Trochę chude były jak na mnie te świnki, bo można im było policzyć wszystkie żebra. ALe żeby świnie hodować, trzeba mieć co im dać do zjedzenia, trawą się ich nie wyżywi i tu cudowna nowina, bracia sadza kukurydzę. Że to prawda zobaczyłem na własne oczy, widząc ludzi tłuczących na mąkę twarde ziarna oranżawych kolb zebranej kukurydzy. To z tej plantacji, do której mamy udać się po obiedzie. I widzę zagrodę z kaczkami, gęsiami i kurami, brawo, bo do tej pory bracia wszystko kupowali. Widzę, że wreszcie wzięli się do pracy, ale myśl ta trwała tylko kilka godzin. Po sjeście pojechaliśmy na owe oddalone 5km od miasta plantacje. Podziurawiona jak ser szwajcarski droga już mnie przygotowuje na jutro. Drogę do Tany będziemy mieli bardzo urozmaiconą. Ale czy w Bułgarii było lepiej? Pewnie, że nie, to przecież dla mnie nie nowina. No tak, ale w Bułgari jechaliśmy tak naście albo dziesiąt kilometrów, tu czeka nas podróż życia, 860km pomiędzy dziurami, kamieniami, siedzących na asfalcie ludźmi, na jedynej malgaskiej drodze pólnoc-południe.

Docieramy do plantacji. W oddali kilkunastohektarowej porośniętej chwastami ziemi, widać mur klasztoru sióstr klarysek i przepiękna budowlę z więżą ciśnień(ciekawe, że nasi misjonarze na to nie wpadli) innego instytutu sióstr sprowadzonego tutaj przez biskupa Ambanja. Gdzieniegdzie porzucone wysuszone łodygi kukurydzy mają świadczyć o uprawianej tutaj roślinie spożywczej. Jak widzę towarzyszące rosnącej tu kukurydzie innego rodzaju przeróżne niekoniecznie jadalne czy kopalne rośliny, to domyślam się, że kukurydza była nie mniej chuda jak jedzące je świnki, mamy więc pierwszą odpowiedź na żebraste chlewniane blondynki. Ale to, co najbardziej mnie wkurza, to opowiadanie od 5 lat tej samej mantry: „ to wszystko jest nasze, kapucyńskie.” I co z tego, mówię, że jak nic oprócz chwastów tu nie rośnie!
„Ale to czas przeszły” przekonuje mnie od nowa ekonom, opowiadając znowu, co tutaj można posadzić i jak to będzie rosnąć. Nie będąc Malgaszem i rolnikiem sam już wiem, że na północy Madagaskaru najlepiej rośnie kawa, kakao, wanilia… ale ktoś to musi posadzić, a moim braciom wszystko pięknie rośnie, ale tylko w ich fantazjach i snach. „Ale wykopaliśmy kanalizację” wyrywa mnie z moich myśli Adonis. Trochę mi zeszło, zanim doszliśmy do tego, że chodzi mu o nawadniające kanały. Bo Adonis to typ Osła, jak się uprze na swoje, to nikt mu nie przemówi, nawet inny osioł.

Opowiadano mi kawał kiedyś w Bułgarii o Pumaku – Bułgarze z pogranicza Turcji i Grecji, który po śmierci przychodzi do Raju i mówi do Pana Boga: całe życie Ci byłem wierny i prosiłem byś mi pomógł wygrać w totka, a tak żyłem i umarłem w nędzy. Na to Pan Bóg: „drogi synu, tak bardzo chciałem ci pomóc, ale nigdy nie wysłałeś kuponu!”
To przekłada się na rzeczywistość Malgaskich Kapucynów: są przebogaci w ziemię i inne bogactwa natury, ale oprócz planowania trzeba jeszcze zacząć coś robić. Pan Bóg ci pomoże jak sobie dasz pomóc, ale ziemi za ciebie nie skopie ani nie posadzi nic na niej. Obawiam się, że podobne historie czekają mnie na innych plantacjach „fantomach”, jak ta na Nosy-Komba, gdzie na szczęście nie doszedłem.
O Panie miej nas w swojej opiece i pomóż nam tym braciom pomóc, bo za niedługo będzie za późno. Jutro jedziemy do Antsohihy i Befandriany. Przynajmniej w tym ostatnim miejscu wiem co mnie czeka i co mam robić, reszta to nowa wersja tej samej bajki: teraz tu jest ściernisko, ale jutro będzie… to samo, tylko inaczej opowiedziane.
Dobranoc.

6. Ansohihy i Befandriana
No to dzisiaj się dziąło. Nie nie było picia ani imprezowania, cały dzień byliśmy w drodze. Po dotarciu na „Wielki ląd” jak zwykle zaczyna się najtrudniejszy etap moich podroży. Wsiadanie i wysiadanie z motorówek, czy skakanie po grzebietach fal, jest niczym w porównaniu do tzw. dróg na Madagaskarze. Jest taka droga między Bełozem i Rakovskim w Bułgarii, która bardziej przypomina szwajcarski ser niż drogę komunikacji drugiej kategorii. Na Wielkiej Wyspie jest tylko jedna droga, która prowadzi z północy na południe, a może lepiej, do stolicy Antananarivo. To około 800km walki o przeżycie albo walki by kogoś na tej drodze nie zabić. Tu ruch prawostronhy jest kwestią umowną, bo jedzie się tam gdziej jest resztka asfaltu albo mniejsze dziury. W czasie wakacji dzieci mają zabawę i zasypują te dziury kamieniami albo piaskiem z kamieniami. W Europie już dzwoniono by po Policję tymczasem tutaj nie tylko, że dzieci nikt nie goni, ale dostają od podróżujących jakiś grosz. W No bo przecięż jakby tę zabawę nie nazwać, łatają dziury ułatwiając przejazd.
Innym zwyczajem jest siadanie na skraju asfaltu przez mieszańców wiosek, przez które przejeżdżamy. Nie ma takiej siły, żeby ich ktoś z tego asfaltu dźwignął. Więc samochody trąbiąc niemiłosiernie muszą sobie szukać miejsca by omijać żywe przeszkody.
I tak zostawiliśmy ostatecznie ocean na dłuższy czas i ruszamy na południe. Nasze Renault Kangoo prowadzone przez ekonoma Adonisa, kiedy już osiągnie prędkość 80km na godzinie nagle gwałtownie zwalnia by ominąć kolejna przeszkodę. I taki takt jazdy towarzyszy całym 185 kilometrom, które przejeżdżamy w zawrotnym czasie 3,5 godzin. Docieramy do klasztoru, który na szczęście znajduje się na początku miasta Antsohihy więc nie musimy jechać przez centrum. To szczęście trwa tylko obiad niestety, bo zaraz po obiedzie zamieniamy Kangoo na Dżipa Hyundaya(wszystko zle co mówią o tych samochodach to…. prawda!) i przemieszczamy się kolejne 80km do miejscowości Befandriana. Jest to miejscowość, która znajduje się na trasie do Ansakabary, a właściwie jest najbardziej cywilizowanym punktem, przed odbiciem się w 2000m wysokości góry należące do rzeki Sofia w północnej części Madagaskaru.
O ile droga do Antsohihy, to tor z przeszkodami, to droga da Befandriany jest prawdziwym torem testowym dla resorów, bo asfalt jest tutaj tylko dalekim wspomnieniem. Wyjeżdżone przez ciężarowki koleiny zmuszją nas raz po raz do jazdy po polach aby złapać lepszy grunt. Nieustanne „łup” w tylnej części samochodu przypomina nam, że jedziemy nie porządną misyjną Toyotą, tylko pożyczonym od kogos SUV-em zwanym Hyundajem. Zawsze myślałem, że tylko droga do Ansakabary jest proszeniem się o śmierć, a teraz widzę, że takim wstępem do Ansakabary jest właśnie droga do Befandriany. Ale musimy tam dojechać, bo tam mamy spotkanie z uczniami szkoły, którą wspomagamy. Codziennie 845 dzieci od klasy pierwszej podstawowki do maturalnej przychodzi do prowadzonej przez nasz szkoły. Nie stać ich na inne uczelnie. Nie stać ich i na naszą szkołę gdzie miesięcznie muszą płacić 8 Euro, a rocznie 110 Euro. Dlatego szukając dobrodziejów do tzw. Adopcji z dystansu, pomagamy dzieciom i szkole przetrwać ciężkie czasy. Większość braci, która mi towarzyszy jest po takiej właśnie szkole. Jak widzę, że mam tu doktorów historii i prawa, ekonomii, duchowości itd. władających wieloma językami, to mobilizuje mnie jeszcze bardziej aby tym porzuconym przez los młodym ludziom gdzieś w Malgaskim lesie, albo pomiędzy górami, dać szansę stania się kimś. To wielka radość i satysfakcja.
Dlatego nie marudzę, a wręcz przeciwnie wszystko zwalam na mój wiek, ale chyba prawda jest po obu stronach: fakt, że jestem starszy ale i drogi niedobrze się mają. Dla ulgi zawsze jest jednak wspomnienie całodziennej jazdy 150km w góry do Ansakabary, miejscowości porzuconej przez Pana Boga w sercu kamiennych ale pięknych gór, u stóp rzeki Sofii i jej krokodyli, przepraszam – kajmanów. Tam jedzie się porządnym dżipem 8 godzin po czymś, co zostało wydarte górom i usłownie nazywa się drogą, bo trzeba być tu dobrze zorientowanym, że da się jechać. Mnie się udało, 3 lata temu, tam i z powrotem. Po tym wyczynie zostałem wpisany w poczet wielkich misjonarzy Madagaskaru, bo policjanci kontrolujaćy paszporty w Nosy-Be po moim z Ansakabary powrocie kiwali ze zrozumieniem głową i nawet nie czepiali się jak zwykle poklepując mnie po plecach.

Ale przejdźmy do rzeczy. W Befandrianie zrzuciliśmy bagaże i ja wraz z jeszcze jednym bratem pojechałem dalej na „szlak do Ansakabary”, ale nie, nie po to, żeby ugrząznąć na śmierć w górach, lecz po 35km dotrzeć do Ponte Sofia, miejscowości na skrzyżowaniu z rzeką Sofia, gdzie bracia od roku otwarli nową misję. To „stacja ratunkowa” dla tych, co nie wytrzymują psychicznie w Ansakabary. Tutaj można dotrzeć już po dwóch dniach solidnego marszu, więc jak komuś już bycie goralem przeszkadza, ma dokąd się udać. W Ponte Sofia, rzeczywiście miejscowość znajduję się u stóp gór na brzegu rzeki Sofia, mieliśmy zabrać dwóch braci z nami, jutro mają jechać do Tany na tę samą co my kapitułę. Skoro zwykle mamy problem z sygnałem telefonicznym w cywilizowanych miastach to co dopiero w srogich kamiennych górach. Nie mogliśmy uprzedzić, że jedziemy nie mogliśmy wiedzieć, że nikogo nie zabierzemy, bo jeden nie dotarł jeszcze z Ansakabary, a drugi z Ponte Sofia był dziś do drogi nie przygotowany. Jechaliśmy więc po darmo, gdyby nie to, że chciałem koniecznie sfotografować most na Sofii… ale właśnie jak dojechaliśmy do rzeki, słonce zgasło i znowu „dupa zbita”. Wróciliśmy zbici jak psy, bo te 35 km tam i y powrotem (70 razem)też jechaliśmy ponad godzinę w jedną i godzinę w drugą stronę. Ale nie zapominajmy, że byliśmy na szlaku do Ansakabary.
Nie mam już sił na opisanie więcej szczegółów ale tak ten nasz dzień z grubsza wyglądał. Wróciliśmy na kolację zmęczeni i oczywiście jak zwykle musieliśmy się z Adonisem pokłócić, bo my tak już mamy.
Jutro dzieciary przychodzą o 7.00 już rano, czyli godzinę po wschodzie zimowego słońca, więc idę spać, pewnie jutro będzie jeszcze więcej do opowiedzenia, zwłaszcza, że po obiedzie wracamy do Antsohihy na pozostawione przez nas na chwile szlak do Tany. Veloma

7. Święty Feliks z Cantalice i jego uczniowie
Dzieci z Befandriany były umówione na godzinę 7.00 rano. Bracia mówili, że i tak nie przyjdą tak wcześnie, ale kiedy skończyliśmy Msze św. czyli 7.10, wszyscy czekali już pod bramą. Bo takie jest właśnie nowe pokolenie zespołu szkół św. Feliksa z Cantalice w Befandrianie.
Dyrektor szkoły brat Cyprian przygotował wszystko. Dzieci, które nie wyjechały na wakacje a należały już do projektu „adopcji” przyszły w 60%. Reszta udała się na zasłużony wypoczynek. Europejczykom trudno w to uwierzyć, ale ludzie na Madagaskarze też mają wakacje, zwłaszcza dzieci. Nie zawsze jest tak, że kiedy mają wolne zaganiane są do pracy na polu. Dzieci mają tu swoje obowiązki, jak np. noszenie wody, której brak w wiosce jest tradycyjnym problemem całej Afryki i Madagaskaru.

Tym razem przygotowaliśmy kolejną grupę do adopcji. Kolejnych 20-cioro dzieci, którzy nie mogą płacić szkoły otrzymały w prezencie rok szkolny 2017/18 zasponsorowany przez rodzinę jednego naszego znajomego już po jego śmierci. Zażyczył sobie aby zamiast kwiatów na jego pogrzeb pieniądze na nie przeznaczone wysłać kapucynom na misje. I tak zebrało się tyle, że kolejne 20-cioro dzieci może spokojnie uczyć się przez następny rok szkolny.
Najpierw w porannym słońcu na tle otaczających nas gór zrobiłem sobie zdjęcie, z każdym zaadoptowanym już dzieckiem. Proporcje wyglądały strasznie, ale przynajmniej dobrodzieje dowiedzą się, że rzeczywiście tutaj byłem.
Potem zebraliśmy kolejnych 22 dzieci, które otrzymały możliwość uczenia się za darmo. Mimo ciężkiej sytuacji w rodzinie, dzieci uczą się fantastycznie. Mam już braci stąd i wiem jaki potencjał w nich drzemie, więc byłem szczęśliwy, kiedy mogłem zobaczyć gromadkę młodych zdolnych, którzy ubrali dziś prawdopodobnie jedyny ubiór, który maja na każdą okazję, by otrzymać szansę już na półtora miesiąca uczenia się bez myślenia skąd wezmś pieniądze. Tylko, oczywiście dla nas w Europie, 110 Euro na rok, dla nich to suma, której nie osiagają nawet nauczyciele uczącej w naszej szkole. Ale patron szkoły, Br. Felix z Cantalice, nazywany przez ludzi bratem „Deo Gratias” bo za wszystko tak dziekował, miała już w siedemnastym wieku rzymskie dzieci w swojej opiece i ten charyzmat praktykuje do dziś. Więc mają tak wielkiego patrona nie zapomni on i o tutejszych dzieciach. Na razie mamy 40 dobrodziejów, ale wierzę, że jeszcze w tym roku osiagniemy liczbę 100, zapewniając uczniom możliwość zapewnienia sobie przyszłości.

Zawsze byłem optymistą, ale jak posluchałem jakie problemy pozaedukacyjne ma szkoła, mojego zakonnego patrona Feliksa będe bardzo prosił o pomoc. Trzeb dostarczyć wodę, trzeba pomoce naukowe, trzeba właściwie wszystko ale najważniejsze, to zatrzymać nauczycieli i mieć na opłaty administracyjne. Szkoła mimo, że jej matura uznana jest przez państwo Madagasikara, nie dotuje szkoły, więc o wszystko musimy zadbać my. Wiadomo, że każdy, zwłaszcza wykwalifikowany nauczyciel będzie szukał lepszego zarobku. Nas nie stać na zarobki większe niż to, czego wymaga państwo, więc liczymy na Miłosierdzie Boże.

Dodaj komentarz