Kiedy w Europie temperatury od czerwca nie schodzą poniżej 30 stopni Celsjusza na północnym Madagaskarze choć jest tyle samo, to jednak zupełnie inaczej. Przede wszystkim jest tu zima. Klimat staje się bardziej łagodny, a chłodnawy wiaterek dmuchający nieustannie od Oceanu Indyjskiego sprawia, że życie nabiera zupełnie innego wymiaru. W tym samym czasie podobne temperatury doprowadzają wielu mieszkańców starego kontynentu do rozpaczy a nawet przedwczesnej śmierci.
Moja wyprawa na tę piękną wyspę, to nie ucieczka przed widmem śmierci, lecz służbowy wyjazd do naszych byłych misji, odwiedziny w miejscach gdzie realizujemy wspólnie z braćmi Malgaszami różne, wspólne projekty. Najważniejszym punktem ma być spotkanie ze wszystkimi na zwyczajnej Kapitule Prowincjalnej Braci Kapucynów z Madagaskaru.

Chociaż na wyspie Nosy-Be gdzie, wylądowałem wprost z zadusznej Verony, na północno-zachodnim Madagaskarze nic nie wskazuje że na tej czwartej co do wielkości na świecie wyspie króluje zima, to już po przedostaniu się na ląd stały w kierunku stolicy Antananarivo przypomina nam, że tu jest zima. Próżno szukać tu śniegu, a jednak temperatury w ciągu dnia nie przekraczają 22 stopni C a w nocy potrafią spaść do 2 a nawet 0 w wyżynnych częściach Fiaorantsoa, 300km na południe od Tany, jak miejscowi nazywają w skrócie swoją stolicę – Antananarivo(nie będę Europejskim Buszmenem i nie bede spolszczał malgaskich nazw). Chociaż gromady turystów z Włoch i Francji okupujących wybrzeża wydają się zaprzeczać obiektywnej prawdzie panującej zimy to wystarczy popatrzeć na kurtki i swetry miejscowych, by się przekonać, że jednak ojczyzna Lemurów znajduje się w stanie najdalszego odchylenia od słońca.

Uroki Madagaskaru niezależnie od pory roku zaczynają się od lotniska. Nie mam zamiaru krytykować rozmiaru czy standardu międzynarodowego lotniska na Nosy-Be lecz skupić się na panujących na nim zwyczajach. Dwa ostatnie samoloty nawiozły tyle turystów, że hala odpraw zostaje zablokowana na najbliższe 2 godziny. Pierwsza kolejka to wykupienie wizy pobytowej. Do niedawna miesiąc był bezpłatny, od roku przyjemność pobycia na Madagaskarze kosztuje już 25€ za jeden miesiąc, każdy miesiąc kolejny proporcjonalnie dźwiga cene. Po wystaniu swojego dociera się w końcu do stanowiska, gdzie miejscowy Malgasz z wielkim rozmachem wkleja w paszporty wizy kończąc swoją usługę siarczystym przybiciem pieczątki. Wzmocnione metalem nogi jego biurka, świadczą, że ten zamach czasami był więcej niż siarczysty.
Następnie przenosimy się z paszportem do kolejnej kolejki, gdzie będziemy oczekiwali aż ubrany w służbowy mundur policjant napisze nam na wypełnionych w samolocie kartkach rejestracyjnych datę naszego odlotu do domu. Z kolei po nim przestawiają nas inni policjanci do trzeciej kolejki, do okienek służb emigracyjnych, gdzie ostatecznie zostaje nam wbita kolejna pieczątka potwierdzająca miesięczną wizę w Madagaskarze. Na tym nie koniec przygody. W tym samym czasie opieczętowane paszporty zbiera inny policjant podając je odpowiednim służbą do innego okienka, gdzie na zakupionej przez nas wizie wyląduje ostatecznie kolejna pieczątka gdzie ręcznie zostaje wpisane:30, 60 lub 90 dni. Potem należy odczekać, aż zabawiający się odczytywaniem nazwisk, przeważnie włoskich turystów, policjant, wywoła nasze nazwisko aby wręczyć nam nasz paszport, przypominając ściszonym głosem, że jakiś prezencik nie zrobiłby mu źle.
Zabawę malgaskiego policjanta przerywa nagle mój polski paszport, gdzie odczytanie mojego imienia nie jest takie proste. Okazuje się jednak, że Polacy mają szczególne miejsce w sercu Malgasza o czym przekonałem się nie raz wcześniej (nie wiedzą, że mieli być naszą kolonią, Francuzi już o to zadbali) mój paszport został mi w sposób bardziej uroczysty wręczony poprzedzony wezwaniem „Polonaie” i pozdrowieniem w jak najbardziej po polsku „ cześć, jak się masz”, torując drogę rosłemu Polakowi pomiędzy nierosłymi Włochami. W tym czasie moi malgascy bracia zdołali wyłowić mój bagaż i załadować go na wózek i oczekiwali mnie z nieukrywaną radością. Przypuszczam, że radość tę wywołał nie tyle mój widok, co kilogramy mojego bagażu, gdzie jak słusznie się domyślali w większości nie były to moje osobiste rzeczy. Na 30kg mojego bagażu, zdecydowana większość kilogramów, to prezenty i prezenciki oraz dokumentacje obecnych i przyszłych projektów.

Wielką radość sprawiła mi wiadomość, że udamy się nie do klasztoru, a do naszego służbowego domu na plaży, który zwykle przeznaczony jest dla gości takich jak ja. Po drodze zatrzymujemy się w sklepie, by uzupełnić zapasy, bo ciężar mojego bagażu pewnie już przekonał moich gospodarzy, że warto zainwestować w butelki, nie tylko te z mineralną wodą. Jak wkrótce miałem się przekonać, na stole oprócz ulubionego przypalonego na ogniu kurczaka, czekała już litrowa butelka miejscowego rumu „Dzama”, specjalności Nosy-Be i całego Madagaskaru. Teraz nasze rozmowy mogły się toczyć na odpowiednim poziomie.

Zanim znana mi z poprzednich pobytów na Nosy-Be kucharka dokończyła obiad, my najpierw we czterech a później we trzech, przy schłodzonej wodzie, czipsach i litrowym „Dzamdzarze” doktykaliśmy intelektualnie obecnych tematów, wyborów nowego Prowincjała, który wydaje się już być wybrany oraz przyszłych projektów, z którymi związana jest moja wizyta w odpowiednich miejscach przez kolejne dni. Ilość odwiedzin i projektów rosła odwrotnie proporcjonalnie do ilości złocistego „Dzamdzara” i nie wiadomo, czy dotarlibyśmy kiedyś do momentu mojego powrotu z Madagaskaru do Europy, gdyby nie miły, acz nastojczywy głos naszej kucharki zapraszającej nas do obiadowego stołu.
Kurczak był jak zwykle wyśmienity a jego smak podkreślały dodatkowo odpowiednio przygotowany banany. Po obiedzie sjesta, która po nie przespanej nocy w samolocie, była zbawieniem dla duszy i ciała.
Bo jak inaczej, skoro nocny lot z Verony został nam brutalnie przerwany o 2.30 w nocy podana nam smaczna kolacja. Pociagajaca przystawka okazała się być na tyle pociągająca, że nawet glęboko śpiacy zdecydowali sie przerwać sen aby dać swojemu podniebieniu troche rozkoszy. Bo obfitej kolacji nad ranem, podano prawdziwe espresso, które wprowadziło nas znowu w błogi sen. Bo tak działa espresso.
Z błogich ramion Orfeusza wyrwała mnie najpierw natura wzywająca do oddania namiaru cieczy, po czy za chwile zostało nam podane krolewskie sńiadanie i tak, było już po spaniu. A potem przygody na lotnisku…więc sjesta była jak najbardziej na miejscu. Wizyte w ciepłym i przyjaznym oceanie odłożyłem na później. Niestety zapomniałem, że ocean ma zwyczaj po obiedzie wybrać się na przechadzkę i brzydki zwyczaj wracać dopiero koło godziny 19.00 jak już od dawna jest ciemno. Z zaplanowanej wizyty udało się jedynie zamoczenie nóg i przedkolacyjny spacer. Okazało się, że i moi rozmówcy byli już dosyc zmęczeni wiec kolacje przeszła w ciszy i nawet nie wiem kiedy wylądowałem w łóżku.
Tak zakonczył się pierwszy dzień mojego pobytu „na zimowym Madagaskarze”.

Veloma

Dodaj komentarz