+ Brat Mariusz Polcyn – kapucyn w moich oczach
Minęło dwanaście miesięcy, odkąd Pan Bóg zabrał Mariusza do siebie.
Po trwającej czternaście miesięcy walce z rakiem, którą biskup diecezji Klagenfurt-Gurk w dniu pogrzebu Mariusza nazwał prawdziwą „Drogą Krzyżową”, w okolicznościach niezwykłych, 30 marca 2016 roku w klinice w Klagenfurcie brat Mariusz Polcyn oddał Bogu duszę.
Odszedł cicho, tak jak żył.
Wraz z Mariuszem odeszło ode mnie piętnaście lat wspólnej drogi, piętnaście lat wspólnej historii, którą przeżywaliśmy razem. Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. Uważam, że byliśmy czymś więcej, bo byliśmy prawdziwymi braćmi. Osoby z dwóch krańców tej samej rzeczywistości. Patrzyliśmy na ten sam świat z dwóch różnych płaszczyzn. Wybieraliśmy krańcowo różne drogi ale zawsze zmierzaliśmy w tym samym kierunku. Patrzyliśmy w tę samą stronę, widzieliśmy ten sam cel, a tym co sprawiało, że mogliśmy ze sobą wytrzymać było to, że chociaż tak inni szliśmy zawsze równoległymi drogami.
Mariusz odszedł w niezwykłych okolicznościach, mam na myśli słowa tych, którzy byli z nim najbliżej do ostatnich chwil. Przytoczę tylko dwa świadectwa.
Mariusz mimo dużego cierpienia, ostatniego wieczoru poprosił o odstawienie kroplówki z morfiną, mówiąc, że już jej nie potrzebuje. Była godzina 20.00. Następnego dnia o godz. 7.00 rano brat Mariusz rzeczywiście nie czuł już bólu, był już w innym, lepszym świecie.
Tego samego dnia, trzy godziny później, umiera w innej części miasta mama jednej z dobrodziejek naszego klasztoru w Klagenfurcie. Umierając koło godziny 10.00 mówi do swojej córki, że musi już iść, bo ojciec Mariusz na nią czeka. Patrzy na nią i uśmiechając się mówił, że zobaczą się „tam dalej za chwilę“. Historia jest o tyle niezwykła, że ani nasza dobrodziejka, ani jej umierająca mama, nie wiedziały, że o. Mariusz znalazł już swój wieczysty spokój.
Chociaż dzień po dniu, Mariusz stopniowo przegrywał walkę o życie, nigdy się nie skarżył, nigdy nie miał pretensji. Nigdy nie zdradził jak bogaty dialog wewnętrzny z Bogiem w tych trudnych chwilach prowadził. O tym dowiadujemy się dopiero po jego odejściu wysłuchując świadectw ludzi, którzy w tych ostatnich dniach mu towarzyszyli. Biskup klagenfurcki Alojz, wspomina w czasie Mszy pogrzebowej jak wielkiego przeżycia dostarczył mu Mariusz, kiedy biskup odwiedzając go w szpitalu przyniósł mu relikwie św. Jana Pawła II, Mariusz przygarnął je do piersi z tak wielkim rozrzewnieniem i radością, że biskupowi pociekły łzy. Kiedy wspomina ten moment w czasie kazania, łamie mu się głos i milknie na chwilę. Bo takiego Mariusza nie znaliśmy. Bo taki Mariusz dla nas był – żywa tajemnicą.
Poznaliśmy się na studiach w naszym krakowskim seminarium w 1987. Mariusz był na czwartym ja na pierwszym roku. Niczym specjalnym dla mnie się nie wyróżniał. Nie miałem z nim specjalnie kontaktu. Częściej spotykałem wiszące na korytarzach naszego klasztoru jego obrazy wykonane specyficzną techniką, niż jego samego. Nawet przez moment mi nie przeszła myśl, że za sześć lat połączy nas wspólna wyprawa i misja w Bułgarii. Był 27 czerwca 1993 kiedy zjawiłem się z plecakiem wypakowanym osobistymi rzeczami w Wołczynie. Wieczorna Msza dobiegła końca, a z nią pożegnanie Mariusza po trzy letniej posłudze w starym śląskim mieście.
To było pierwsze nasze spotkanie sam na sam i pierwsze „Polaków rozmowy”. Następnego dnia mieliśmy udać się do Warszawy, skąd samolotem mieliśmy odlecieć do stolicy Bułgarii – Sofii. Mariusz skierowany do pomocy w Kustodii Bułgarii, ja na dwumiesięczny kurs języka bułgarskiego, bo od miesiąca byłem katechetą w naszej wrocławskiej parafii. Nie znaliśmy świata, do którego dane nam było lecieć ani jego języka. Mimo to, wyposażeni w ducha ewangelizacji, wyciskając z umysłu resztki znajomości rosyjskiego, ruszyliśmy następnego dnia do Warszawy.
Po przylocie do Sofii przeżyliśmy pierwszy szok kulturowy już na lotnisku. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że tu „socrealizm“ zatrzymał się jeszcze na długo. Wylecieliśmy z pięknego, dopiero co otwartego nowego terminalu Fryderyka Chopina w Warszawie, a wylądowaliśmy na terminalu przypominającym wczesne czasy baraków lotniska w Krakowie. Ale był to dopiero początek, bo po przedarciu się do wyjścia, przekonaliśmy się, że nikt na nas nie czeka. Musieliśmy sami dotrzeć do naszego miejsca przeznaczenia. Była noc, a miejscowi taksówkarze nie słyszeli o żadnym kościele katolickim, do którego mieliśmy dotrzeć.
Sam opis naszego dotarcia do parafii św. Józefa w Sofii, jest na oddzielną broszurę, więc skracając powiem, że dzięki doświadczeniu Mariusza i obyciu w podróżach po byłych krajach Demokracji Ludowej udało się nam, nie bez pomocy Bożej dotrzeć w końcu do miejsca, które przypominało wszystko, tylko nieznane nam pojęcie kościoła, czy domu parafialnego. Ale taką misję nam Pan Bóg przygotował.

Powitał nas pierwszy sofijski ranek w dniu uroczystości św. Apostołów Piotra i Pawła. Pierwsze śniadanie w tzw. kuchni, czyli małym pokoiku przy wejściu do kościoła, którym okazała się była sala teatralna, było i pierwszym spotkaniem z banicą i kwaśnym mlekiem, czyli podstawą i chlubą bułgarskiej diety. Dla mnie młodego neoprezbitera było to totalnie nowe doświadczenie, ale kto znał Mariusza, doskonale wie, czym owe zderzenie z rzeczywistością mogło być dla Mariusza. Fakt, że nigdy o nim nie wspominał, niech mówi sam za siebie. Mariusz nigdy, nawet w osobistych rozmowach ze mną, nie wspominał ani słowem o swoich rozczarowaniach Bułgarią. Chociaż chętnie podejmował tematy krytykujące szarą, zdawało się beznadziejną rzeczywistość, nigdy nie dawał powodów do odczuć, że chętnie znalazłby się gdzie indziej. Wręcz przeciwnie. Patrzył zawsze w lepszą przyszłość, która prędzej czy później musiała przyjść. A jeżeli już się spóźniała Mariusz brał sprawy w swoje ręce, pomagając w spotkaniu z nową ,,przyszłością,,.
Przeskakuję pierwszy okres sofijski, obfitujący w wiele niezwykłych dla nas obu wydarzeń, aby przejść do sedna tego, z czym dziś katolicka Bułgaria identyfikuje Mariusza – Bełozem. Mówią w Krakowie „każdy ma swoją Terliczkę“. Bełozem – ponad pięciotysięczna społeczność tej miejscowości, według standardów bułgarskich była wioską. Leży 25 km na wschód od Plovdiv, wzdłuż autostrady sięgającej dzisiaj Burgas. I co by tu nie powiedzieć, dzisiejsze Bełozem, z całą swoją infrastrukturą, mentalnością, rozwojem, tętniącym dzisiaj optymizmem wobec trudów życia, jest owocem umierania Mariusza dla tych ludzi, dla tego społeczeństwa. To Mariusz przekształcając najpierw kościelne budynki i ogród w teren budowy, pokazał, że można w tym porzuconym wśród zdawałoby się przez Boga miejscu, wykrzesać pokłady dobra, które tkwią w człowieku niezależnie od jego społeczno-socjalnego położenia.
Poprzez swój nienaganny i elegancki ubiór pokazał Mariusz, że można żyć w odrzuconej przez cywilizację wiosce i wyglądać jak normalny człowiek z metropolii. Tynkując budynki i malując je na biało, budując nowoczesne węzły sanitarne, można zmienić wygląd pachnącego szarym socjalizmem miejsca w radosną oazę tętniącego życia. Dzięki festiwalowi i śmiałym projektom, wyprzedzającym zdawałoby się epokę, można było wydobyć z ludzi drzemiące w nich pokłady inteligencji, sztuki i razem urzeczywistniać zdawałoby się to co niemożliwe do realizacji- to marzenia. Kto znał Bełozem sprzed dwudziestu laty i teraz, kto znał Mariusza i jego bełozemską historię nie dziwi się przemianie, która się dokonała. Tu pozostał duch „Domina“, tak nazywali w Belozem księdza, która uczynił z Bełozemców mieszkańcami Europy, zanim ta stała się członkiem Unii Europejskiej. A wystarczyło tylko posprzątać, pomalować …..…to słowa , które lubił powtarzać o. Mariusz.
To w Bełozem z Mariusza inicjatywy powstała działająca do dziś „Kuchnia św. Antoniego“ projekt pomocy najbiedniejszym dzieciom na zasadach solidarności mieszkańców. Projekt ten rozwinęli później inni bracia, ale twórcą był on sam. Myli się ten, kto myśli, że ten elegancki chodzący zawsze w białej koszuli i wyprasowanych spodniach kapucyn, myślał tylko o miejscowej inteligencji, z którą często biesiadował tworząc nowe plany dla rozwoju parafii i całej społeczności. Mariusz zakotwiczył się dobrze wśród najbiedniejszych, których znał, odwiedzał i którym pomagał. To między innymi dzięki niemu i jego moralnemu wsparciu, upartym powtarzaniu o dobru, które jest w nas zaszczepione, ludzie zaczęli pomagać sobie wzajemnie, dzieci zaczęły studiować, zrodziły się powołania do służby Bogu.
Po lewej stronie wejścia do kościoła w Bełozem, obecnie jest chodnik prowadzący do ogrodu i do schodów do młodzieżowego centrum katechetycznego. Przed piętnastu laty, tam między obecnym domem rekolekcyjnym i wspomnianym wejściem, stał domek o powierzchni pięciu metrów kwadratowych, który wówczas pełnił funkcję kancelarii i sypialni pełniącego obowiązki proboszcza w Bełozem. To właśnie w nim, jesienią i zimą powstawały najważniejsze dla bełozemskiej parafii projekty. Opatulony w kożuch, z pamiętną zieloną czapką na głowie, w przeciekającym z dachu pomieszczeniu, Mariusz wystukiwał na maszynie kolejną prośbę o pieniądze na projekt na remontujący się kościół i dom parafialny. Ulepiony z kartek papieru model przyszłego domu, można było rozebrać i zobaczyć, jak będzie wewnątrz. Dziś mało kto pamięta, że kładzenie pod dachem ocieplającej waty, albo wkładanie między cegły ścian warstwy styropianu budziły powszechny śmiech na dziwne budowanie… Dziś nowe technologie budowlane są częścią stała każdego domostwa Bełozem, byleby było ciepło.

Budowanie łazienek z prysznicami w domu, a nie na zewnątrz, jeszcze do niedawna zdawało się luksusem w domach, gdzie wanna owszem była, ale jako kolejne miejsca na składanie płodów rolnych. Dziś mówienie o tym budzi śmiech, ale to Mariusz jako pierwszy budując w dom parafialny, pokazał jak wyglądać ma normalna łazienka i że nie jest ona luksusem. Dziś to wszystko wydaje się śmieszne, zwłaszcza kiedy używane budynki wymagają znowu poprawek, renowacji. Ale dwadzieścia lat temu, to co robiliśmy, co wymyślał Mariusz, jak np. aluminiowe okna do domu i do kościoła z mostem termicznym są niczym niezwykłym, ale w tamtych czasach, w tamtym środowisku, była to rewolucja.
Po zakończonych budowach i remontach, Mariusz przeniósł się na powrót do Sofii. W roku 2001 po skończeniu posługi kustosza, został ustanowiony proboszczem w stolicy Bułgarii. W międzyczasie biskup Sofijsko-Plovdivski doceniając dyplomację, spokój i opanowanie oraz ludzką twarz Mariusza, mianował go wikarym biskupim dla księży. Nie był to zwykły przypadek. My, a zwłaszcza Mariusz niejeden raz był prawą ręką biskupa, zwłaszcza w trudnych momentach.
Po półrocznym pobycie w Sofii, stresy i zostawione w Bełozem zdrowie dały pierwsze znaki o sobie. Mariusz stracił pierwszy raz przytomność. Tylko na chwilę, ale dziś widzimy, że był to pierwszy znak pojawiającej się choroby. Do tego stopnia, że musiałem wrócić i ja do Sofii i przejąć jego obowiązki. Bełozem tymczasem kwitło i rozwijało się, jak ewangeliczne, obłożone i użyźnione drzewo figowe.
W roku 2002 nastąpił „nieoczekiwanie, od pięćdziesięciu dziewięciu lat oczekiwany“ zwrot w sprawie budowy nowej konkatedry w Sofii. Najpierw zwrócono zabraną nam ziemię, potem wizyta św. Jana Pawła II w Bułgarii

i pozwolenie na budowę. Mariusz od nowa wszedł w obroty budowlane. Chociaż planowaliśmy, pisaliśmy projekty i budowaliśmy razem, nie raz można było spotkać Mariusza z robotnikami wiążącego zbrojenie do betonu, albo rozmawiającego z budującymi nasz kościół Turkami. Już wtedy Mariusz coraz częściej odczuwał zmiany pogody, na które boleśnie reagowało jego ciało. Zaczęły się coraz częstsze problemy zdrowotne. Problemy codziennego życia w Bułgarii nie sprzyjały regeneracji organizmu, który wyniszczył się dla Bełozem.

W roku 2006 nastąpiło uroczyste konsekrowanie przez Kardynała Sodano sofijskiej konkatedry. Rok i kilka miesięcy później, ja skończyłem moją przygodę z Bułgaria i zostałem przeniesiony do Monachium, a później po roku i dziesięciu miesiącach do Południowego Tyrolu. Mariusz pozostał w Bułgarii jeszcze przez rok. Z powodów zdrowotnych przerwał swoją kadencję kustosza i opuścił Bułgarię. Po prawie rocznym leczeniu, br. Mariusz został skierowany do pracy w Prowincji Austrii. Po niecałym roku od jego przybycia do Klagenfurtu, Prowincja Austrii i Brixen połączyły się tworząc Prowincję Austrii i Południowego Tyrolu. I tak od 2010 roku znowu spotkaliśmy się w tej samej Prowincji. Ja w Południowym Tyrolu w Merano, a Mariusz w Austrii w Klagenfurcie. Jak za starych dobrych bułgarskich czasów, podjęliśmy od razu współpracę. Mariusz ucząc się języka niemieckiego w Klagenfurcie, stopniowo podejmował funkcje najpierw w klasztorze – msze św. i spowiedzi, a potem w pobliskiej parafii. Gdyby nie problemy ze zdrowiem, który coraz brutalniej dawały znać o sobie, Mariusz prawdopodobnie dziś byłby kooperatorem niejednej z klagenfurckich parafii.

Ponieważ coraz częściej musiałem wyjeżdżać w sprawach związanych z sekretariatem misyjnym, który po zjednoczeniu Prowincji został mi powierzony, Mariusz często wspierał mnie swoimi kazaniami w języku niemieckim, którego ja nie miałem czasu wcześniej przygotować. To był jego ważny punkt. Ja w zamian opowiadałem o naszych misjach. Zainteresowanie Mariusza misjami, to ostatnia z rzeczy, którą odkryłem u niego już tutaj w Austrii. Mariusz nigdy nie przestał być tym Mariuszem, który snuł plany i projekty i o. Mariuszem z Bełozem. Spędziliśmy wiele czasu na rozmowach i komentarzach nawiązujących do naszej obecnej rzeczywistości w nowej Prowincji. Mariusz komentował nie tylko zmarnowane szanse, ale nieustannie dopatrywał się nowych możliwości działania i pracowania w nowej niemieckojęzycznej rzeczywistości.
W grudniu 2014, Mariusz przygotowywał się pierwszej gastroskopii. Jednak choroba zaatakowała wcześniej. Stadium chorobowe było tak poważne, że nie lada sztuką było znaleźć chirurga-onkologa, który podjąłby się wyzwania. Udało się w Grazu. Operacja była długa i karkołomna.
Mimo słabości fizycznej, nie opuszczał Mariusza dobry duch. Już wtedy mogłem zauważyć jaka dokonuje się w nim przemiana duchowa. Mariusz nigdy nie mówił o umieraniu. Do samego końca wydawało się, że miał plany na kolejne miesiące życia. Owszem, mówił o swoim ograniczeniu, ale nic więcej. Dla mnie wielką jest tajemnicą, to co działo się w jego wnętrzu. Tych kilka świadectw na początku mówią już same za siebie, że Mariusz żył już innymi sprawami – tymi wiecznymi. Chociaż jak już wspomniałem w samych rozmowach z nim nie odczuwało się ani trwogi, ani skargi. Mariusz akceptował to, co się z nim działo.
Podczas jednego z moich ostatnich spotkań z Nim, powiedział wówczas, że już się pojednał ze wszystkimi i wszystkim przebaczył. To były jedyne słowa o zbliżającej się przyszłości, która miała go zabrać w inny wymiar życia.
Nigdy niczego więcej ze mną w tej materii nie poruszał. Mówiliśmy do samego końca o naszym obecnym życiu, ile jeszcze rzeczy pozostało do zrobienia i co powinniśmy dalej robić, jakie wyzwania podejmować. Nigdy nie mówił o swoim obecnym cierpieniu. Jedyne na co narzekał to jak zwykle przy zmianach pogody na ból kości, które od długich lat dawały mu się we znaki, zwłaszcza przy zmianach pogody. I tyle, jakby nic innego z nim się nie działo, jakby raka nie było, jakby ziemskie pielgrzymowanie nie dobiegało końca.

Brat Mariusz gasł na naszych oczach, a mimo tego, jego śmierć była zaskoczeniem. Zwykle trudno nam być w pobliżu cierpiących, bo ich cierpienie jakby dotykało nas samych, a z Mariuszem, mimo jego strasznego cierpienia – chciało się być. Był optymistą do końca. Był, żył i zarażał swoim pozytywnym nastawieniem do wszystkiego co go otaczało, mimo nieustępującego, ziemskiego bólu.
Brat Mariusz Polcyn przeniósł się do Nieba 30 marca około godziny 7.00 rano.
,,Brat Mariusz w moich oczach,, – br. Krzysztof Kurzok